wtorek, 27 października 2009

Zastępstwo

Dzień dobry.
Tego postu nie pisze właścicielka bloga, jeno zły haker co jej się włamał na bloga, podstępnie wyłudziwszy hasło. Chciałem donieść, że z powodów technicznych, mianowicie konieczności używania specjalnego programu odblokowującego by dostać się na serwis blogowy, co ostatnio doprowadziło do niemożności dokonania tego, Król Wsi przeniósł swój blog na mniej problematyczny serwis. Obecny adres to:
http://krolwsi.blog.com (proszę zwrócić uwagę jaki łatwy do zapamiętania i jaką ma światową domenę)
Wkrótce powinien tam być komplet zaległych wpisów.

Pozdrawiam
Haker Adam

sobota, 10 października 2009

Budda w Leshan

Dzisiaj znowu zostawiam slad, zeby potem uzupelnic.
Wielki Budda w Leshan naprawde jest wielki.

piątek, 9 października 2009

Chengdu, Jiuzhaigou

Zostawiam tu slad, pozniej opisze i wrzuce foty.

Na razie tyle: Trzesienie ziemi w Syczuanie (Sichuan) pozostawilo po sobie straszne skutki, a droga przez te tereny jest szalona.

czwartek, 1 października 2009

Taishan










Taishan 泰山, czyli góra Tai, jest uważana za najważniejszą z 5 świętych gór taoizmu w Chinach. Znajduje się 100 km od stolicy prowincji Shandong 山东, Ji'nanu 济南, jej wysokość to 1545 metrów. I tą właśnie górę postanowiliśmy zdobyć! Pierwotny plan zakładał wejście i zejście za dnia, ale jakoże przyłączyli się do nas Tomasz z Czech i Michał ze Słowacji, którzy zakładali tylko jedną opcje - wieczorem wspinaczka, rano- zejście(po drodze wschód słońca), to też zmieniłyśmy nasze zamiary. W ten sposób trochę namieszałyśmy w planach trójki sympatycznych Chińczyków, których poznałyśmy w Qingdao i którzy się nami zajęli w Tai'an 泰安 (miasto u stóp Taishan).
Wcześniej wiele osób mówiło nam, że zdobycie Taishan jest męczące, ale jakoś się tym specjalnie nie przejmowaliśmy, około 18.00 pełni zapału rozpoczęliśmy wspinaczkę. Wspomnę tylko, że słońce zachodzi ok. 18.10 i całą drogę przebyliśmy po ciemku. Na szczęście księżyc w pełni oświetlał nam trasę. A trasa wyglądała tak: schody, schody i znowu schody. Schodom nie ma końca na Taishan. Co pewien czas robiliśmy postój u przydrożnych sprzedawców kulących się w ciepłych kurtkach, kupowaliśmy zupki instant i jajka na twardo. Raz poszliśmy też na herbatę, znajomy znajomego Chinki, która z nami poszła, zabrał nas do jakiegoś dziwacznego pomieszczenia, ni to knajpa ni hotel. Wybraliśmy "herbatę dziewicy" - specjalność regionu, gdy już wszystko podali, zapytaliśmy o cenę (czajniczek + 7 czarek, możesz dolewać wrzątku, ile chcesz) - 300 yuanów. Szczęki nam opadły, powiedzieliśmy naszej Chince, że nie mamy tyle pieniędzy. Zupełnie nie wiedzieliśmy co robić, 300 yuanów to chyba "herbata z dziewicy". Zakłopotani, nawet nie zaczęliśmy pić, w końcu znajomy znajomego wziął to na siebie i powiedział, że zapłaci. Było nam strasznie głupio, ale z drugiej strony byliśmy przekonani, że na pewno nie zapłacił takiej kwoty... Wyruszyliśmy w dalszą drogę. Robiło się coraz chłodniej, a im wyżej, tym bardziej wzmagał się wiatr. Od Łuku Nieśmiertelności 升仙坊 (Sheng Xianfang), kolejne odcinki stopni zrobiły się nieznośnie długie. W końcu dotarliśmy na szczyt. Tu przywitała nas niemalże ulica handlowa: hotele, restauracje, małe sklepiki. Wspinając się nie wiedzieliśmy czy będziemy mieli gdzie spać (ekstremalne rozwiązanie, to przekoczowanie w grubym płaszczu, który można wypożyczyć), ale od razu zaczęto nas namawiać na hotel. Całkiem tanio, 30 yuanów od osoby. Jednak my mieliśmy upatrzony nocleg tuż przy miejscu obserwacji wschodu słońca. Wiązało się to z dodatkową, 30 minutową wspinaczką. Zmęczeni, ale ruszyliśmy dalej. Udało się, ok. 23 wspięliśmy się na najwyższy szczyt pasma Taishan, czyli Szczyt Nefrytowego Cesarza 玉皇顶 (Yuhuang Ding). W upatrzonym miejscu znalazły się dla nas łóżka, 20 yuanów od osoby. Mała klitka 3 trzypiętrowe łóżka, sami faceci, wszyscy spoglądają z zaciekawieniem. Gdyby nie towarzystwo Czecha, Słowaka i Chinki, na pewno nie zgodziłabym się, żebyśmy tu zostali:P. Zabrakło jednego miejsca, dlatego z Anią spałyśmy w dwójkę. Było zimno; nietoperz, albo jakiś ptak wleciał przez okno, a do tego Chińczycy w pewnym momencie zaczęli rozmawiać między sobą w dialekcie, tak żebyśmy ich nie rozumiały. Toteż noc nie była lekka. Zebraliśmy się z łóżek o 5.30, by zdążyć na wschód słońca. Sporo ludzi już czekało. Około godziny 6, gdy już się rozjaśniło, zaczęliśmy tracić nadzieję (często niebo jest zbyt zachmurzone i nie widać wschodu). Już miałyśmy wracać, gdy nagle ktoś zawołał 日出来了 ri chu lai le tzn. "słońce wychodzi". Udało nam się i dla tego widoku warto było podjąć to szalone wyzwanie...
cdn.

poniedziałek, 28 września 2009

Plany upadają i powstają znowu

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zaczął mnie przerażać nasz szalony plan podróży, wszystko niby dokładnie zaplanowane, ale nie można kupić biletów, a jak gdzieś się zostanie, to cały plan runie. Pojechałyśmy na dworzec, chcąc kupić bilet będący w zasięgu 5 dni: Qufu 曲阜 - Luoyang 洛阳. Miałyśmy upatrzony pociąg nocny, który jechał 8 godzin i przyjeżdżał o 5 rano na miejsce. Chwila niepewności i są bilety! Stojące... Nie, podziękujemy, nasz plan nie zakładał odpoczywania w dzień. Gdy zapytałyśmy o następny dzień, to pani odparła, że na następny dzień można kupić bilet dopiero jutro, dziś nie sprzedają. Najlepiej pojawić się o 8, żeby zawalczyć z milionem Chińczyków o bilet. Eeee... Spasowałyśmy, to dopiero pierwszy bilet, a co będzie potem? Obmyśliłyśmy inny plan. Najpierw powspinamy się na Taishan, wrócimy do Qingdao, a potem polecimy do Chengdu samolotem tam i spowrotem, a do Luoyangu i Xi'anu (czyt. Si'an) pojedziemy w jakiś weekend (wydłużony troszkę :P). Wiadomo, że bilety na samolot drogie, ale ruszyć się gdzieś warto, a poza tym dostałyśmy namiary na stronę z bardzo dobrymi cenami biletów!
Witaj przygodo.
Zdjęcia później (a i tak nie na temat :P).

niedziela, 27 września 2009

Plany, plany, poczta




Witaj przygodo, czyli planowanie październikowego wolnego. Od 1 października zaczyna się w Chinach Złoty Tydzień. Świętuje się wtedy rocznicę ustanowienia Chińskiej Republiki Ludowej (1.10.1949 r.). W tym roku jest to 60-ciolecie, a do tego w Złotym Tygodniu przypada Święto Środka Jesieni, Zhongqiu jie 中秋节. Tak samo jak w Polsce, tak i tutaj w święta mnóstwo ludzi wraca do domu, lub odwiedza krewnych. Jest tłoczno, a ceny też trochę skaczą do góry. No ale co zrobić, my też mamy wolne na uczelni, więc dobrze by było wykorzystać ten czas. Plany mamy ambitne: Taishan 泰山, Qufu 曲阜, Luoyang 洛阳, Xi'an 西安, Chengdu 成都, Jiuzhaigou 九寨沟. Dystans do pokonania: 2682 km , dni: 11. Nie powiem, żebym była spokojna, z reguły chce mieć wszystko zaplanowane, a tutaj nie dość, że biletów nie można kupić z więcej niż 5 dniowym wyprzedzeniem (a jak już są dostępne, to rozchodzą się w kilka godzin), to jeszcze nie mam pojęcia, jak dotrzeć do połowy zabytków. Ech, trzeba się wziąć w garść i wyruszyć w drogę. Chiny są zbyt duże, by nigdzie teraz nie jechać. Mamy już pierwszy bilet na pociąg, kosztował nas 140 yuanów (nie udało nam się dostać za 70 yuanów, bo już wszystko wyprzedane), ale zatknęłyśmy już pierwszą chorągiewkę na naszej mapie. Co będzie dalej, nie wiem...
A z zupełnie innej beczki, to zachwycające jest to, że nawet na poczcie można dostać niższą cenę, jak się pomarudzi, że za drogo. Koleżanka chciała wysłać paczkę, w 8 dni będzie za ponad 200 yuanów, nie skorzystała, powiedziała, że chce najtańszą. Pan w okienku na to, że to pójdzie 2 miesiące aż, a będzie kosztować 120 yuanów. Jednak koleżance nie zależało na czasie i mówi, że ok. Na co pan wyciąga kalkulator, wykonuje skomplikowane działania (odejmowanie) i mówi, że może dać zniżkę i 150 yuanów za najszybszą. Dlaczego? Bo mnie zna (już tam wysyłałam dwa razy). To długa historia, ale ostatecznie stanęło na tym, że paczka będzie za 2 miesiące, bo pan podawał ceny określając wagę paczki na oko, a okazała się cięższa. Te Chiny :P

sobota, 26 września 2009

Olimpiada










Wczoraj impreza, więc można się było spodziewać, że dzisiejszy dzień nie będzie zbyt dynamiczny (chociaż, chociaż: dwa prania i wielkie omawianie planu, jak spędzić chiński Złoty Tydzień rozpoczynający się 1 października).
Tym razem zaprezentuję Pekin i Qingdao razem pod hasłem Olimpiada. Jak wszyscy zapewne pamiętają w 2008 roku Chiny z wielkim rozmachem zorganizowały sobie Olimpiadę. W tym celu powstały liczne obiekty sportowe. W tym słynny stadion Ptasie Gniazdo 鸟巢 oraz Basen Kostka 水立方. Można się do nich dojechać specjalną olimpijską linią metra, która ma aż 4 stacje (licząc pierwszą stację, łączącą tą linię z linią nr 10 - tu dygresja, w Pekinie póki co jest bodajże 7 linii metra, ale najwyższy numer linii to 13, ponieważ nie są one nadawane po kolei). Ostatni pociąg odjeżdża o 22. Wtedy też na placu przy obiektach sportowych gaszone są światła. Turysta nie wie, co się dzieje, ale dochodzi do wniosku, że trzeba wracać, no to kieruje się do metra, a tu kuku, zamknięte! Toteż trzeba było stoczyć wielki bój (tzn. targować się) z kilkoma prywatnymi kierowcami, kto zabierze najtaniej 5 obcokrajowców do hotelu :P. Tak przy okazji, w Pekinie miałam okazję spotkać się z moim uczniem :P, przyjechał ćwiczyć chiński i wushu.
W Qingdao miały miejsce regaty żeglarskie. Tutejsze Centrum Olimpijskie jest oczywiście o wiele mniejsze, niż w Pekinie. Nie ma metra (w ogóle nie ma metra w Qingdao), nie ma tylu ludzi. Nikt nie próbuje nam sprzedawać maskotek olimpijskich. Na terenie obiektu jest ulica dla zakochanych, zastanawiam się, czy już tam była i została winkorporowana w centrum olimpijskie, czy może powstała na jego terenie. Mniejsza z tym, miejsce fajne! A niedaleko jeden z bardziej charakterystycznych obiektów Qingdao, dziwaczny czerwony zawijas będący Pomnikiem Ruchu 4 Maja (generalnie dość ważne wydarzenie dla kultury w Chinach, 4 maja 1919 roku, ale nie czuję się kompetentna, żeby opisywać, o co biegało, a poza tym nie chcę przynudzać).

piątek, 25 września 2009

Zakupy koreańskie






Zwariowany ten piątek. Najpierw zajęcia (na nich nic zwariowanego nie było, w przerwach walczyłam o otworzenie grupy kulinarnej). Później szybki obiad (baozi 饱子 z mięsem i warzywami), i wyjście na wielką imprezę powitalną dla nowych studentów zagranicznych (rozpoczynającą się o 14.00). Wydarzenie miało miejsce na trzecim piętrze w hotelu oddalonym o kilka przystanków od uniwersytetu. Dotarliśmy do dużej sali bankietowej, cała zastawiona stołami, przy których siedzieli przeważnie Koreańczycy, a po prawej stronie mieściła się scena. Usiedliśmy grzecznie przy pierwszym wolnym stole (oczywiście, że przy scenie:P), i rozpoczęliśmy konsumpcję przekąsek oraz analizę programu imprezy. Z przerażeniem stwierdziliśmy, że zaplanowano jakieś gry, a co gorsza, nie umieliśmy wywnioskować z nazw, jak mogą wyglądać. Gospodarze wieczoru, dwóch koreańskich młodzieńców, rozpoczęli imprezę mówiąc po koreańsku (tłumaczone na angielski), praktycznie zero chińskiego! Rada studencka składa się w 100% z Koreańczyków, a impreza została przez nich zorganizowana, no a poza tym duża część obecnych na sali Koreańczyków nie mówiła po angielsku (po chińsku też słabo). Jednakże tłumacz pomijał sporo wypowiedzi, a we wszelkich konkursach i zabawach(gdzie można było wygrać cenne nagrody) rozmawiali po koreańsku (większość zawodników z Korei). O, jak już mowa o zabawach, to o ile zaczęło się kulturalnie, od quizu, to dalej było już tylko gorzej :P. Napiszę tylko, że koleżanka z Anglii kupiła sobie za 20 yuanów koreańskiego niewolnika na 24 godziny. Chłopak był straszliwie zestresowany, że wpadł w ręce Europejek i niepocieszony, że tylko za tyle go wylicytowano, bo Amerykanin poszedł za ponad 100 yuanów (chociaż nic nie zaprezentował, w przeciwieństwie do Koreańczyka, który zaśpiewał i to nieźle). Zastanawiałam się, co skłaniało kandydatów do bycia licytowanym do wzięcia udziału. Później się okazało, że dostają połowę wylicytowanych pieniędzy... To chłopak zarobił! 10 yuanów! Zje za to placka z warzywami, 3 mięska na patyku i popije piwem Tsing Tao 0,33!
Wieczorem znowu Fraturday (to mnie wykończy :P). W zeszłym tygodniu byłam niepocieszona kwotami, jakie się wydaje w barach chińskich, więc tym razem zaplanowałam budżet na wieczór i pięknie się go trzymałam, no prawie. Plan był idealny, ale zepsuł go mały szczegół. Poszliśmy wcześniej w pięć osób na jiaozi 饺子(pierożki chińskie), zamówiliśmy dwa talerze pierogów i napoje (cola, herbata, 2 soki, chińskie piciu). Z cen pierogów wynikało, że nie będzie drogie, ok 60 yuanów za wszystko. Ogromnie się zdziwiliśmy, jak dostaliśmy rachunek na 120 yuanów. No tak... nie było cennika napojów: sok - 25 yuanów, herbata - 20, cola - 5, chińskie - 10. Ech......
Zdjęcia z Qingdao (m.in. widoki z akademika) i płyta mojego ulubionego zespołu z Finlandii :P

czwartek, 24 września 2009

Zgromadzenia





Pojawiły się plotki o świńskiej grypie, że niby na kampusie zaraz obok naszego jest już 15 przypadków. Podobno nie podają nam terminu, od kiedy do kiedy mamy wolne, ponieważ ciągle to ustalają (wypuszczać nas na świat, czy nie?). Ech, panikarze... Niby, że nie powinniśmy się gromadzić w większej ilości, żeby unikać zagrożenia, a tu proszę, jutro powitanie nowych studentów w hotelu (!), dzisiaj powitanie chińśkich studentów wydziału języków obcych. Gdzie nie spojrzeć, tam tłumy (he he, przecież to Chiny). W każdym razie poszłyśmy dzisiaj na owo powitanie, sądząc że będzie to w większej części koncert grupy, której próbę oglądałyśmy. Okazało się jednak, że to całe wydarzenie obfitowało w różne występy: tańce, śpiewy (po francusku, angielsku, chińsku), gry, skecze (zupełnie przez nas niezrozumiałe). "Nasza" grupa była na końcu. Zestresowali się (my też, trzymałyśmy za nich kciuki) i poszło im dużo słabiej niż w czasie prób. Ojoj...
Poza tym po raz kolejny poległam podczas próby wytłumaczenia pani w aptece, czym jest probiotyk. Pani się mnie zapytuje: A na jaki organ ma to pomóc? Na jaką chorobę? Król: Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale na wszystko ma pomóc. No nic, pani chciała mi dać witaminki za 140 yuanów. Podziękowałam.

środa, 23 września 2009

U chińskiej rodziny





No no, dzisiaj wiele ciekawych rzeczy.
Pierwszą była lekcja taiji quan 太极拳(pol. tai chi, takie maksymalnie wolne ruchy, kojarzone z rzeszą chińskich dziadków w parkach :P). Oferta zajęć dodatkowych dla obcokrajowców jest póki co bardzo uboga, więc bierzemy, co dają, a poza tym sport to zdrowie. Zebrało się dość sporo ludzi, niektórzy byli z początkujących grup chińskiego, dlatego jedna z nauczycielek tłumaczyła na bieżąco słowa mistrza taiji. Chociaż taiji jest bardzo powolne, to zajęło mi dużo czasu, zanim się zorientowałam, która kończyna jak jest ulokowana i kiedy się przekręca wyimaginowaną piłkę do koszykówki trzymaną w rękach. Nie było tak źle, jak mistrzu robił z nami ćwiczenia, ale jak kazał nam robić samym, to po 3 ruchach co druga osoba stawała skonfundowana, nie wiedząc co dalej. Ogólnie było dużo śmiechu i chociaż nigdy specjalnie nie pociągało mnie taiji, to coś mi się zdaję, że będę stałym uczestnikiem zajęć.
Drugim wydarzeniem było spotkanie z malarzem chińskim. Nauczyciel, którego wczoraj spotkałyśmy, umówił nas z malarzem. Zabrał nas swoim własnym samochodem do domu rzeczonego malarza. Blok zupełnie jak w Polsce, ciasna i ciemna klatka schodowa, cała poobklejana numerami telefonów (reklamy, albo ważne telefony). Jedyną różnicą był znak fu 福 (szczęście) na drzwiach. Weszliśmy do mieszkania na 4 piętrze, przywitał nas sympatyczny starszy pan oraz jego żona. Pani domu od razu zapytała, czy już jadłyśmy kolację, powiedziałyśmy, że tak, bo nie chciałyśmy robić kłopotu, ale ona jakoś nie uwierzyła i poczęstowała nas owocami. Malarz przygotował już swoje obrazy w pierwszym pokoju (a może przedpokoju). Było ich całe mnóstwo, wszystkie w stylu chińskim, malowane tuszem i farbami z dużą ilością wody. Niektóre były nawet podwójne. Ich autor cały czas powtarzał, że on się uczy (sądziłam najpierw, że to ze skromności), pokazał nam książkę jakiegoś człowieka, mówiąc, że to jego nauczyciel, i że codziennie ogląda jego program w telewizji. Nie za bardzo wiedziałam, jak to rozumieć. Było nam z Anią głupio, bo nie chciałyśmy się uczyć za opłatą, dlatego cały czas unikałyśmy pytania o pieniądze i w ogóle naukę. Po prostu oglądałyśmy obrazki. Po drodze nauczyciel gdzieś przepadł. Trochę mnie to zdziwiło, bo przecież przyszedł z nami, po chwili jednak wyszedł z innego pokoju i oświadczył, że to jest jego dom, a malarz i jego żona to jego rodzice. Aha! Czyli zorientowali się, że nie chcemy się uczyć poza uczelnią i po prostu nas zabrał, żeby nam przybliżyć chińskie malarstwo. Kamień spadł nam z serca, bo nie miałyśmy pojęcia, jak poruszyć temat lekcji. Popytałyśmy trochę o materiały używane do malowania, technikę i takie różne. Pan uczy się już 2 lata i idzie mu całkiem nieźle. Nie do końca wiem, gdzie pobiera naukę. (Tak w ogóle, to mówił w gwarze Qingdao, i sporej części nie zrozumiałam, ale to nie przeszkadzało w komunikacji). Powiedział, żebyśmy wpadały w weekendy, jak będziemy miały ochotę, to nam pokaże jakieś techniki. Na dowidzenia pani domu dała nam siatkę jedzenia: ciastka księżycowe, mandarynki, cukierki :P. Ech, ta chińska gościnność!
Co do zdjęć, to kiedy zapytałam, czy możemy sobie zrobić wspólną fotkę, to początkujący malarz od razu uciekł, że on się musi przebrać (zwróćcie uwagę na różnicę w stroju:P, nie wiedział, że się załapał na zdjęcie). Żona się z niego śmiała, że bardziej się stroi niż ona, a potem z kolei ona ustawiała nas do zdjęcia i długo wybierała obrazki służące za tło... Także wyszło na to, że oboje chcieli mieć idealne zdjęcie:P (niestety, jest ruszone)

wtorek, 22 września 2009

Wszystkomające kółko zainteresowań





Pisałam poprzednio o tym, że dorwali nas członkowie dziwnego chińskiego kółka zainteresowań. Jeszcze wczoraj wieczorem dostałam informację SMSem, że spotkanie grupy odbędzie się dzisiaj o 18.30.
Cały dzień jakoś zleciał, aż nadeszła pora spotkania. Nie miałyśmy pojęcia, czego możemy się spodziewać, ale przede wszystkim najpierw należało znaleźć odpowiedni budynek. Rozglądałyśmy się przez chwilę, po czym podszedł do nas sympatyczny pan z zapytaniem, która z nas to Ruolin xiaojie 若琳小姐 (panienka Ruolin). A to ja jestem! Ruolin to moje chińskie imię. Bardzo mnie urzekło to określenie. Powiedział nam, że mamy się wspiąć na ostatnie piętro (po drodze minęłyśmy wejście na dach budynku :P). Na miejscu wzbudzałyśmy spore zainteresowanie Chińczyków, no bo co jakieś obcokrajanki (bądź też waiguorenki) chcą od ich kółka. Jeden z nauczycieli (którym był sympatyczny pan udzielający wskazówek) zapytał, co byśmy chciały tu robić. Odparłyśmy, że rysować. Okazało się, że u nich nie nauczymy się rysować, ale znajdą nam nauczyciela i nas z nim skontaktują, pytali nas, ile chcemy przeznaczyć na to pieniędzy. Zrozumieli, że my za wszelką cenę chcemy rysować, a my po prostu chciałyśmy wiedzieć, czy jest takie kółko zajmujące się rysunkiem. Jeśli nie ma, to można poszukać innych zajęć. Chodziło raczej o skorzystanie z oferty uniwersyteckiej (bezpłatnej). W każdym razie kółko zajmuje się przede wszystkim sztukami teatralnymi, przedstawieniami w stylu telenowel (nie wiem, jak to przetłumaczyć), pisaniem scenariuszy, tańcem i inną działalnością artystyczną. Zainteresowało mnie granie, może nawet rozpocznę chińską karierę aktorską. Dlatego, gdy przybyli studenci zaczęli dzielić się na grupy poszłam do tej teatralnej (były dwie, jedna na niby gra na scenie, a druga inaczej :P). Nauczyciel prowadzący (który mówił dosyć szybko i niewyraźnie) chyba ucieszył się z tego, że chciałabym zobaczyć grupę teatralną. Poszłyśmy na próbę, okazało się, że musiałyśmy trochę na nią poczekać, ale w tym czasie zawiązałyśmy wiele przydatnych znajomości (już mam zaproszenie na chińską wieś i jako prawdziwy Król Wsi planuję je wykorzystać w czasie październikowego wolnego). Sztuka zaprezentowana przez grupę była oparta na legendzie chińskiej znanej m.in. z filmu Hero, o planowanym zamachu na pierwszego cesarza Qin Shihuanga 秦始皇帝. Jednak miała formę komediową. Parę żartów zrozumiałam. Ludzie umieli już tekst na pamięć i bardzo fajnie grali. Nauczyciel dawał im rady dotyczące ustawienia na scenie i mówienia (chyba). Ogólnie, sprawiało to zgoła inne wrażenie niż znane mi próby kółka teatralnego (ojoj, trzymam kciuki!). Jednak wydawało mi się niemożliwe, by obcokrajowiec mógł z taką swobodą mówić po chińsku, a poza tym było tam trochę archaizmów. Ale nauczyciel zapewnił mnie, że później będą współczesne sztuki, także jesteśmy w kontakcie. No zobaczę, co z tego będzie!
Dziś nie mam zdjęć do tematu, dlatego przypomnę, jak wyglądam :P, no i jeszcze nowoczesny landszafcik.

poniedziałek, 21 września 2009

Muzyka z mroku




Dzień zapowiadał się dosyć chłodny. O poranku wiał mocny, zimny wiatr, jednakże wracając z zajęć nie dało się już wytrzymać w długim rękawie. W dalszym ciągu jest szansa na plażę :P. Po zajęciach wybrałyśmy się z Anią w poszukiwaniu kółek zainteresowań, gdzie można by rysować. Ale w przerwie obiadowej jak zwykle było mniej stoisk niż zwykle. Jednak znalazło się jedno, które nie tyle co przyciągnęło naszą uwagę, ale my przyciągnęłyśmy ich uwagę. Jakaś grupa "wszystkopotrafiąca" bardzo chciała, żebyśmy wstąpiły do ich kółka. Byli profesjonalnie przygotowani, ponieważ mieli formularze do wypełnienia (nawet było miejsce na zdjęcie). Na pytanie, czy można tam rysować, powiedzieli, że tak (chociaż nam chodziło o to, czy ktoś tam może nas uczyć rysować). Zostawiłyśmy im numer kontaktowy, jakoś nie mam oporów przed rozdawaniem swojego chińskiego numeru telefonu na lewo i prawo nowopoznanym chińskim studentom, na razie i tak nikt nie dzwoni.
Wieczorem, wracając z kolacji usłyszałyśmy dźwięk skrzypiec dochodzący z ciemnych pomieszczeń obok stadionu. Jakoże Ania uczy się grać na skrzypcach, to od razu zakradłyśmy się, żeby zobaczyć, kto tak gra. Okazało się, że to poznana wcześniej przez Anię Chinka. Specjalnie dla nas zagrała jeden utwór. Niesamowite wrażenie, gdy ktoś tak pięknie gra pół metra od ciebie. Podziękowałyśmy jej i poszłyśmy, nie chcąc jej dłużej przeszkadzać. Nie uszłyśmy daleko jak znowu usłyszałyśmy muzykę. Tym razem rockową. Ania znowu jako pierwsza podążyła za dźwiękami. Jakaś grupa rockowa przygotowywała się do występu. Śpiewali utwór Linkin Park i w ogóle na nas nie zwracali uwagi. Kiedy wokalista doszedł do głosu, byłyśmy pod dużym wrażeniem, nie dość, że ładnie brzmiał, to jeszcze wymawiał dobrze angielskie wyrazy. Parę razy się mylili, ale my i tak byłyśmy zachwycone. Na koniec dostałyśmy zaproszenie na czwartkowy występ dla nowych uczniów (chińskich). Także dzisiejszy dzień upłynął muzycznie i artystycznie.
(Dodatkowo zdjęcie pokazujące zastosowanie przystanku autobusowego po godzinach :P)

niedziela, 20 września 2009

Przejedzona niedziela






Zachmurzone niebo nad Qingdao sprawiło, że najciekawszą część dzisiejszego dnia stanowiło jedzenie. I tak o poranku wybrałam się na owsiankę ryżową za powalającą kwotę 5 mao (ok. 20 groszy). Jej smak za to nie był zbyt powalający, trochę nijaki, ale zjadłam. Szybko jednak zgłodniałam i dokonałam najbardziej szalonego (no może poza zupą z kurczaka, gdzie pływał sobie cały kurczak :P) zakupu spożywczego w postaci hamburgera w papierowej torebce. Z składników wyczytałam mąka, cukier, sól, kurczak i coś tam jeszcze. Coś tam jeszcze było delikatnie mówiąc niesmaczne, i doprawdy nie spodziewałam się, że w Chinach hamburgerem można nazwać słodką bułkę z kawałkami mięsa i papki w środku. Od razu poinformowałam kilka osób, by nie popełniły tego błędu, co ja. Po południu poszłyśmy na sajgonki, ze zdjęcia (a jest ich w menu niewiele), wynikało, że będą to średniej wielkości naleśniczki z warzywami lub mięsem. Zdziwiłyśmy się dosyć, gdy kelnerka przyniosła pleciony koszyczek z małymi jakby ciasteczkami. Jakoże miały ciemny kolor, to byłyśmy przekonane, że w środku jest mięso. A tu niespodzianka. W środku była słodka czerwona fasolka, którą znam z japońskich przysmaków (i za którą większość moich znajomych nie przepada :P, ja na szczęście ją uwielbiam). Także mój obiad składał się dziś z koszyka ciastek. Też ładnie!
No to na kolację wzięłyśmy już sprawdzone szaszłyki z baraniny. Celowo bądź nie, ale dostałyśmy o jednego za dużo. Czyżbyśmy już zyskały tytuł stałych klientek?
Jeśli chodzi o zdjęcia, to jest wśród nich koreański obiad na krześle (zjadłyśmy w czwórkę), kraby na patyku i tzw. "chińskie KFC", nasz przysmak uniwersytecki. Jedno ze zdjęć przedstawia jedną stronę menu z restauracji. Potraw jest mnóstwo, a obrazki tylko dwa na stronę, i jeszcze nie podpisane. A do tego przy zamawianiu kelner cały czas stoi nad gośćmi i czeka. My oczywiście potrzebujemy mnóstwo czasu na wybranie i trochę nas krępuje gdy ktoś nad nami stoi, ale udało nam się wyczerpać cierpliwość kelnerki i powiedziała, że wróci za chwilę. Wtedy szybko wyciągnęłam aparat i zrobiłyśmy zdjęcia całego menu. Jak już się zaznajomimy z potrawami, to się zdziwią, z jaką szybkością będziemy zamawiać! Tymczasem, może ktoś pomoże w tłumaczeniu? (I zrobi za mnie zadanie domowe z chińskiego :P)

sobota, 19 września 2009

Sobota i cierpienie uniwersyteckie






No i nadeszła sobota. Poprzedni dzień był intensywny, szczególnie wieczór. Najpierw klub z dużą ilością obcokrajowców, gdzie tańcząc można dowiedzieć się, co czują pasażerowie tokijskiego metra w godzinach szczytu, a później zwariowany klub Feeling, z absurdalnie wysokimi cenami piwa oraz ruchomą podłogą. Bawiliśmy się przednio! Chociaż rano trochę ciężko się wstawało..., ale sobota ogólnie rzecz biorąc należy do leniwych dni. Przynajmniej dla mnie, bo chiński student pierwszego roku spędza sobotę trochę inaczej. A jak? Oto historia:
Po doprowadzeniu się do ładu i składu poszłam po bułeczkę, i patrzę, że na stadionie stoi armia chińskich studentów, dosłownie armia. Wszyscy w mundurach, chłopcy i dziewczęta. Widziałam już takich w zeszłym roku w Dalian i wtedy sądziłam, że może to jakiś kierunek studiów, no ale trochę dziwne, żeby tu też był. Jednak Chinka poznana podczas wieczornych biegów wytłumaczyła mi, że to są pierwszoroczni. Przez dwa pierwsze tygodnie mają jakieś ćwiczenia, po to, by poznali, czym jest cierpienie :P, jednym słowem, to taki uniwersytecki chrzest bojowy. Po południu, gdy szłam do szewca naprawić zniszczone na imprezie buciki (zapłaciłam 5 yuanów, ok. 2,30 zł, za naprawę...uwielbiam uliczny handel i usługi), stadion dalej był pełny. Teraz jest już 20, a ja ich dalej tam słyszę. Ech, nie ma to jak miło spędzić sobotę...
Swoją drogą obowiązkowa integracja nie kojarzy mi się w ogóle ze studiami. W Polsce zwykle we wrześniu można, ale nie trzeba uczestniczyć w wyjazdach integracyjnych, na których najbardziej chyba cierpi wątroba, a poza tym, są to mniejsze grupy. A tu zupełnie inaczej. Wcześniej miałam też przypuszczenia, że to kurs samoobrony, i jako człowiek zachodu mogę posłużyć za wzorcowego wroga narodu :P
Na dokładkę dorzucam zdjęcie pizzy :P, tak sobie dzisiaj spojrzałam na skwerek przed naszym akademikiem, i jakoś mi się skojarzyło.