czwartek, 11 kwietnia 2013

Koniec wizyty

No i pojechali.Teraz będą w podróży ponad dobę (z długim przystankiem w Kantonie), a mi pozostało delektować się przysmakami z Polski na kolację.
Polskie smaki na tajwańskim "chlebie"
 Rano jeszcze zdążyli do mnie przyjechać i zabrać bagaże, potem sami pojechali na dworzec kolejowy, w czasie gdy ja pobiegłam oddać klucze do hostelu (bo się komuś zapomniało :P). Na dworcu przeżyłam chwilę grozy nie mogąc ich znaleźć w umówionym miejscu (a powinni byli tam dotrzeć wcześniej), ale na szczęście po chwili przyszli. Z planów ostatnich zakupów na dworcu wiele nie wyszło, bo część sklepów wciąż była zamknięta. Młodsza załoga wycieczki mimo to zrobiła jeszcze szybką rundkę po dworcu, a starsza - zaopatrzona w kilka kawałków sushi, czekała na dworcu autobusowym z bagażami. Później razem pojechaliśmy na lotnisko, gdzie także jeszcze podjęto całkiem udane próby kupienia czegoś (włączając w to taśmę klejącą do obklejenia plecaków). I już tylko odprawa i cześć, do zobaczenia za 4 miesiące z hakiem.

Pokój w walizkach, między którymi zmieściły się jeszcze 4 osoby :D (no dobra, to trochę naciągane, żeby tak powiedzieć, bo jedna osoba musiała siedzieć w drzwiach, a jedna na łóżku)
I za bramkę
Trzeba przyznać, że chyba wyjechali w samą porę, bo pogoda już straciła do nas cierpliwość i rozpadało się na dobre. Nie, żeby wcześniej nie padało. właśnie o to chodzi, że my mieliśmy szczęście. Gdy byliśmy w Tajpej, to deszcz pojawiał się (lub wzmagał się) późnym wieczorem, a gdy wyruszyliśmy w objazd po wyspie, to tu (w Tajpej) lało cały dzień, a tam gdzie byliśmy pogoda była bardziej łaskawa.
Jeśli mam ze swojej perspektywy podsumować wycieczkę, to nieźle pogoniłam moją małą grupę turystyczną, ale udało się zrealizować niemal cały plan. Wniosek: 5 dni to trochę za mało na okrążenie wyspy z tyloma przystankami, ale podkręcając mocno obroty jest to możliwe. Miejsca, do których nie udało się dotrzeć w dalszym ciągu są w moim zasięgu, także pozostała część wycieczki będzie musiała się zadowolić moimi relacjami stamtąd.
Podróże po Tajwanie naprawdę są przyjemne i nieskomplikowane. Wiadomo, że zupełnie nie znając chińskiego może nie wszędzie się dotrze bez problemów, ale angielski dużo daje. Zwłaszcza, gdy się nocuje w hostelach – tam przeważnie obsługa mówi bardzo dobrze po angielsku i chętnie udziela wskazówek, jak dotrzeć do atrakcji turystycznych. Poza tym Tajwan to dla mnie raj ulotkowy. Chodzi mi oczywiście o ulotki z informacjami turystycznymi, a nie ze sklepów, tych nie ma znowu aż tak dużo. Niemal zawsze można znaleźć ulotkę po angielsku, a często też po japońsku (jakby kogoś interesowało).
To taka reklama Tajwanu, jakby ktoś jeszcze chciał przyjechać :D
Postaram się wkrótce uzupełnić bloga o relacje i zdjęcia z wycieczki, ale pozwólcie, że najpierw nadrobię pewne zaległości szkolne i towarzyskie.

środa, 10 kwietnia 2013

Na najwyższych obrotach

Poprzednie dni wycieczki nie należały do spokojnych i powolnych, ale tym razem chyba już pracowaliśmy na największych obrotach. Nawet nie było czasu dobrze zdjęć porobić (ja z założenia nie robiłam wielu zdjęć, bo już większość miejsc uwieczniłam wcześniej).
Zaczęło się od śniadania w jednej z knajpek śniadaniowych w okolicach hostelu Flip Flop. Po raz pierwszy jadłam onigiri 飯糰 (takie jakby ciastko ryżowe ze słonym nadzieniem) robione na miejscu, a nie już kupione w 7 Eleven. Następnie poszliśmy do Parku Pokoju 228 二二八和平紀念公園, gdyż znajdował się w okolicy i był po drodze do metra.
W Parku Pokoju 228, Pomnik 228

Pomnik 228
Ze stacji National Taiwan University Hospital 捷運台大醫院站 przedostaliśmy się na stację Shilin 捷運士林站 a stamtąd już autobusem do Muzeum Pałacowego - bo Muzeum Pałacowe 國立故宮博物院 to coś, co nie tylko warto zobaczyć, ale gdzie można kupić ładne pamiątki, a dzień przed wyjazdem, to dzień intensywnego kupowania takowych. W muzeum spotkała mnie miła niespodzianka, gdyż pan stojący na bramce i kontrolujący bilety do części ekspozycyjnej powiedział, że jako studentka tajwańskiej uczelni mam wejście za darmo, więc mam iść zwrócić bilet (co kasjerka skomentowała: "Skoro pan ochroniarz tak twierdzi...") i wziąć sobie tylko numerek z maszynki. Zwiedziliśmy muzeum w dość szybkim tempie, zabawiliśmy trochę w sklepie z pamiątkami, a potem ruszyliśmy trochę okrężną drogą (z cyklu, lepiej wsiąść do pierwszego autobusu, jaki podjedzie, zamiast czekać na ten najbardziej pasujący) w okolice mojej szkoły.
Lotnisko Songshan sfotografowane z wagonu brązowej linii metra
Tam obiad w japońskiej pizzerii sieciowej Saizeriya, która od tego dnia funkcjonowała w naszych rozmowach jako "ta pizzeria gdzie za wszystko przepraszają" i bieg na zajęcia z guzhengu. Goście, gośćmi, ale ja guzhengu nie odpuszczę. Powiem więcej, to nawet była jedna z rozrywek na ten dzień, gdyż panowie przyszli (sami trafili, bo ja musiałam wcześniej wyjść z pizzerii) i posłuchali chwilę plumkania. Nie posiedzieli jednak długo - wręczyłam im klucze i samodzielnie mieli trafić do mieszkania, żeby się pakować - zrelacjonowali mi później, że poszli dość okrężną drogą, także gdy już do nich dołączyłam (a ja z kolei podjechałam na rowerze, czyli byłam bardzo szybko), to pakowanie jeszcze trwało. Jak już wszystko było w miarę ogarnięte, to ruszyliśmy do Narodowej Hali Pamięci Czang Kaj-szeka 中正纪念堂  - po pamiątki, ale i też nadrobić zdjęcia, które zostały przypadkowo skasowane w czasie podróży pociągiem do Taroko. Udało nam się załapać na opuszczanie flagi.
Opuszczanie flagi
Karygodny przykład karmienia gołębi w czasach nagonki na ptasią grypę
Samodzielne opuszczanie flagi
Następnie szybko spotkać się w okolicach restauracji z mamą Jyunyi (która nas chciała zaprosić na kolację, ale przekonałam ją, że jest to czasowo niewykonalne) i odebrać upominki w postaci słodyczy. Po spotkaniu bieg do metra i jazda by spełnić bardzo ważny obowiązek, a mianowicie odnaleźć tajwańską siedzibę firmy Mercer i ją sfotografować. Budynek okazał się być dalej od stacji niż sądziłam, ale udało się z sukcesem zakończyć misję.

Mercer na 4 piętrze
Biurowiec, w którym znajduje się Mercer
No to teraz jeszcze na zakupy rzeczy praktycznych (przede wszystkim termosów w sklepikach na terenie targu nocnego koło mojej szkoły. Nawet szybko to poszło i po niedługim czasie wsiadaliśmy do autobusu mającego nas zawieźć do Taipei 101, gdzie planowaliśmy zjeść kolację w restauracji o jakimś wyższym standardzie. Autobus skręcił nie tam, gdzie się spodziewałam i znowu trzeba było iść dłużej niż zaplanowałam. Przez co, gdy już trafiliśmy na miejsce, to większość restauracji w budynku była zamykana. Pozostał niewielki wybór w strefie jedzeniowej - czyli poszło nie tak, jak to planowaliśmy.
Jeśli sądzicie, że po kolacji wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy do domu to się mylicie, bo jeszcze pobiegliśmy do księgarni Eslite 誠品書店, czynnej do północy, licząc, że nie tylko się tam obkupimy, ale też uda się usiąść w jakieś kawiarni, by jednak sobie dogodzić pod koniec ostatniego wspólnie spędzonego dnia. Księgarnia owszem była czynna do północy, ale część z innymi rzeczami niż książki (np. papiernicze) zamykano o 10), więc nie dało rady tam pobuszować. Tyle dobrze, że na terenie otwartym była jakaś kawiarnia, także mogliśmy usiąść.
No i dopiero po tym wróciliśmy do siebie, każdy tam, gdzie miał swoje łóżko.

I taki to był ekspresowy dzień. Ufff...


wtorek, 9 kwietnia 2013

Samochodem po wyspach

O poranku, mimo dostępnego samochodu, postanowiliśmy, że na śniadanie pójdziemy piechotką. Na pewno coś (wykluczamy 7 Eleven) się znajdzie  w niewielkiej odległości od hostelu, więc po co ruszać naszego Nissana Marcha. Ba, my byliśmy nawet zaopatrzeni w mapkę z hostelu z zaznaczonymi restauracyjkami śniadaniowymi. Jednak jakoś to szukanie nie poszło nam tak gładko, jak się spodziewaliśmy i przeszliśmy dość spory kawałek zanim wylądowaliśmy w miejscu, gdzie każdy mógł zjeść coś, co mu pasowało (chociaż i tak okazało się, że coś źle zrozumiałam i zamiast zwykłego makaronu była zupa z masą składników... i makaronem). Przy okazji dowiedziałam się, że mała knajpka, gdzie zdarza mi się jeść wczesne obiady po szkole, jest sieciowa i właśnie trafiliśmy do jednego z oddziałów. No to tyle o śniadaniu.
W tym bloku mieści się hostel Jack's Family
Uliczka śniadaniowa Wenkang 文康早餐街
Pojedliśmy i wróciliśmy do hostelu (po drodze łapiąc kilka apetycznie wyglądających mantou). Komfort posiadania samochodu polega między innymi na tym, że można do bagażnika wrzucić rzeczy i nie martwić się tym, że trzeba jeszcze wrócić do hostelu, żeby coś stamtąd wziąć. Dlatego też pożegnaliśmy się już z Jack's Family i ruszyliśmy w podróż po wyspach Magong 馬公, Baisha 白沙 i Xiyu 西嶼. Zaczęliśmy od południowo-zachodniego skrawka wyspy Magong. Tam można zobaczyć jaskinię Fenggui 風櫃洞 (jaskinia szafki wiatru) oraz pozostałości holenderskiego fortu w okolicach wzgórza Shetou (co oznacza głowę węża). Do niewielkiej jaskini Fenggui idzie się m.in. po to, by posłuchać gwizdów morskich, jest to jednak możliwe dopiero, gdy woda wypełnia całą jaskinię (a tak akurat nie było). Marzyło mi się, żeby z okolic Fenggui zobaczyć niewielką wyspę Tongpan 桶盤嶼 z jej bazaltowymi kolumnami, ale niestety, nawet jeśli miałam ją na widoku, to zoom w aparacie nie był wystarczający, by zobaczyć to, co znałam ze zdjęć.
W okolicach Fenggui
Widoki na bazaltowe formacje skalne w oddali
Polowanie na muszelki
Jakaś świątynia niedaleko Fenggui (zauważyłam, że im dalej od dużych miast, tym większe świątynie)
W drodze do jaskini Fenggui
Jaskinia Fenggui
A to już powrót z Fenggui
Jeśli zaś chodzi o fort, to został zbudowany w 1622 roku i był pierwszą zachodnią twierdzą na ziemiach Tajwanu. Niedługo później, bo w 1624 roku siły morskie prowincji Fujian 福建省 pokonały Holendrów i Ci przenieśli się do Anpingu 安平, gdzie wznieśli Fort Zeelandia 熱蘭遮城, po forcie wiele nie zostało (nawet nie jestem pewna, czy to co widać, nie pochodzi z późniejszego okresu).

Grób wśród zieleniny
Kaktusy na Peskadorach
Widok na miasto Magong
Na terenie pozostałości po holenderskim forcie
Możliwe, że to pozostałość po forcie
Widoki wyspowe
Z tych rubieży wyspy Magong mieliśmy się już przemieszczać na północny wschód na Baisha, a z niej na Xiyu. Po drodze zahaczyliśmy o jedną z licznych plaż, wybór padł na Lintou 林投沙灘. Pogoda nie zachęcała do opalania, co działało na naszą korzyść, gdyż oprócz nas nie było nikogo na plaży, a temperatura wcale nie była jakaś niska, więc większa część wycieczkowiczów z zadowoleniem potaplała nogi w wodach Cieśniny Tajwańskiej.

I jeszcze jedna okoliczna świątynia
Spokojne ulice wyspy Magong
Ta biała wieżyczka to najpewniej hotel lub zajazd
Plaża Lintou
Więcej plaży Lintou
Dowód na taplanie nóżek
Wody Cieśniny Tajwańskiej
Karpie jak na Dzień Dziecka w Japonii
Zanim opuściliśmy wyspę Magong, zboczyliśmy jeszcze z trasy by zobaczyć park geologiczny Kueibishan 奎壁山, gdzie w czasie odpływu powstaje ścieżka na jedną z okolicznych wysp.
Okolice Kueibishan
Farma wiatrowa na Magong
Okolice Kueibishan
To właśnie do tej wyspy tworzy się kamienna ścieżka
Opuszczając wyspę Magong postanowiliśmy zmienić nasz plan wycieczki i zamiast zatrzymywać się w wielu miejscach po drodze do skrajnego punktu Xiyu, czyli do latarni morskiej, zdecydowaliśmy, że pojedziemy tam w pierwszej kolejności, bez żadnych dodatkowych atrakcji, a dopiero w drodze powrotnej obejrzymy jakieś inne ciekawostki, w zależności na ile nam czas pozwoli. Przejechaliśmy więc przez całą wyspę Baiyu i po prawie 2,5 kilometrowym (bez 6 metrów) moście "przekraczającym morze" czyli Wielkim Moście Peskadorów 跨海大橋, który akurat był ozdabiany malunkami przez dzieci, przedostaliśmy się na Xiyu.

Most "przekraczający morze"
Dzieci ozdabiające most
Więcej dzieci ozdabiających most
W międzyczasie pogoda zaczęła się zmieniać z bezsłonecznej na deszczową i dosłownie na chwilę przed pierwszym opadem udało nam się szybko zobaczyć latarnię morską Xiyu i okoliczne tereny wojskowe.
Port na wyspie Xiyu
Droga jak z amerykańskiego filmu
Baza wojskowa, gdzie nie można robić zdjęć (ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że w Google Maps można zobaczyć ten widoczek z perspektywy Street View, tzn. że jednak nie ma dramatu, jak ktoś to uwieczni)
Latarnia morska na Xiyu
Na terenie wokół latarni morskiej
A niebo coraz ciemniejsze
I jeszcze ciemniejsze
Pamiątkowy znaczek pocztowy z latarnią morską
Osiągnąwszy cel, jakim było dotarcie na południowo-zachodni kraniec Xiyu, wsiedliśmy w Nissana Marcha i ruszyliśmy w przeciwnym kierunku, raz po raz zjeżdżając z głównej drogi, a to by zobaczyć japońskie fortyfikacje Wschodni Fort 西嶼東堡壘 zbudowane w pierwszych latach XX wieku, a to by podziwiać niesamowite kolumny bazaltowe.
Centrum wyspy Xiyu
Jeszcze raz centrum wyspy
Takie sobie artystyczne zdjęcie w Nissanie
W drodze do japońskich fortyfikacji
Japońskie forty
Wesoły kaktus
Bazaltowe kolumny (udające wyspę)
Jeszcze raz kolumny
Nie zdążyliśmy wiele zobaczyć, aż w końcu rozpadało się na dobre - most "przekraczający morze" był już zupełnie pusty, a na ulicach można już było tylko dostrzec zmotoryzowanych (w tym skuterowców). Przed dojazdem do Magong jeszcze profilaktycznie zatankowaliśmy (okazało się, że niepotrzebnie) i już można było rozpocząć polowanie na jedzenie. Mimo szczerych chęci zjedzenia w jakieś interesującej knajpce, nie udała nam się ta sztuka i wylądowaliśmy w tym samym miejscu, co poprzedniego dnia. Posiliwszy się, poszliśmy oddać wypożyczony wóz, a potem, zgodnie z umową pracownik wypożyczalni odwiózł nas na lotnisko. Trochę się obawiałam, że przez ulewę nasz lot może być opóźniony - moje przeczucia okazały się słuszne, najważniejsze jednak, że nie został odwołany - bo takie przypadki często się zdarzają. Lot niestety obfitował w turbulencje, ale nieprzyjemne wrażenia zostały zrekompensowane przez widok Tajpej wieczorową porą - jest na co popatrzeć, zwłaszcza, że lotnisko Songshan jest całkiem niedaleko Taipei 101. Po wylądowaniu w strugach deszczu
odprowadziłam jeszcze wycieczkowiczów do hostelu Flip-Flop Hostel w okolicach głównego dworca i wróciłam do siebie, zadowolona, że ten trochę zwariowany pomysł, jakim był mniej więcej 24 godzinny wypad na Peskadory zakończył się sukcesem.