piątek, 23 sierpnia 2013

Z Mediolanu do Warszawy

Lot do Mediolanu przebiegał spokojnie, no może poza tym, że dostałam butelką po głowie od pasażera obok i on nawet za to nie przeprosił (butelka wypadła z luku bagażowego, więc nie było to takie klasyczne łupnięcie, ale niemniej jednak przeprosić wypada). W telewizorkach nie było żadnych ciekawych filmów (szok!) i nawet nie pamiętam, co w końcu obejrzałam.
Gdybym miała wystawioną kartę pokładową do Warszawy, to mogłabym od razu przejść tranzytem do strefy odlotów, jednak ponieważ mi takiej nie wystawiono na Tajwanie, to musiałam przejść do hali głównej. Na szczęście obeszło się bez odbioru bagażu. Ponieważ pozostało jeszcze całkiem sporo czasu do odlotu do Warszawy, to okienko check-in było jeszcze nieczynne. Pochodziłam więc tam i z powrotem, wyszłam nawet na zewnątrz, aż w końcu otworzono możliwość check-in dla vipów. Ponieważ wielu vipów nie było, a ja już chciałam mieć sprawę z głowy, to podeszłam.
Przywitała mnie tam blond włosa pani Francesca, która sprawiała dość groźne wrażenie (do tego żując gumę), ale na szczęście wobec mnie była bardzo miła. Okazało się, że powinnam była odlecieć z Mediolanu już poprzedniego dnia. Hmm, cóż, tak, nie będę zaprzeczać, ale jest taka sprawa, że był ten, no, tajfun (uragano) i nie dało rady tu przylecieć wcześniej. Pani Francesca złapała więc za słuchawkę, przedstawiła sprawę (oj, wtedy to miała groźny głos), trochę to trwało, ale powiedziała, że Catay Pacific to porządne linie i nie mam się martwić. Nie wiem dlaczego, ale nawet nie musiała mi tego mówić, bo jakoś byłam przekonana, że nie będzie żadnego problemu i polecę wtedy, kiedy miałam polecieć. Powiedziała, bym poczekała trochę i kiedy zapytałam ile mniej więcej, to odparła, żebym sobie poszła się jakieś kawy napić czy co i już. No jak pani Francesca sugeruje kawę, to idę na kawę. Do towarzystwa wzięłam sobie jeszcze kanapkę (co okazało się być bardzo dobrą decyzją, w świetle późniejszych wypadków). Gdy wróciłam, to sprawa już była załatwiona i wręczono mi bilet do Warszawy.
Lot był trochę opóźniony, w czasie oczekiwania spoglądałam przez okno by pooglądać, jak panowie ładują bagaże do samolotów i w pewnym momencie zobaczyłam to, czego chyba nie chciałam widzieć, czyli jak mój guzheng ląduje na taśmie do samolotu. Nie chcę nawet myśleć, jak by to wyglądało, gdyby nie miał naklejek typ "ostrożnie, delikatne" i takich tam, bo i z nimi wyglądało brutalnie.
Gdy już się usadowiłam w samolocie, to okazało się, że LOT wprowadził płatne menu i poza wodą i wafelkiem wszystko jest płatne. Trochę mnie to zaskoczyło, ale niech będzie ceny w tym menu wcale nie tak wygórowane, a ja mam złotówki, mam euro, mam dwie karty płatnicze, mam nawet tajwańskie dolary. Wszystko mam, tylko nie kartę kredytową (znaczy tą też mam, ale już nieważną)....Okazało się, że płatności można dokonać tylko i wyłącznie za pomocą karty kredytowej. Cóż... bywa. Ale na szczęście lot trwał ok. 2 godzin, więc jakoś wytrzymałam.
Lotnisko w Mediolanie
Nad Europą (a może nawet nad Alpami)
Jestem!
Gdy już wylądowałam na ziemi ojczystej i poszłam powoli do hali odbioru bagażu, to okazało się, że bagaże już powoli wjeżdżają na taśmę. Nie czekałam długo na moją walizkę, ale został jeszcze guzheng. Kiedy wszystkie bagaże już wyszły, a ludzie wokół się rozeszli, to zaczęłam się trochę niepokoić. Poszłam do mijanego wcześniej miejsca z bagażami niewymiarowymi, gdzie leżały dwie sztuki bagażu w dość opłakanym stanie. Guzhengu tam nie było. No to idę do punktu z zaginionym bagażem. Tam mnie przekierowują do miejsca z bagażami niewymiarowymi. Dobrze. To jeszcze raz. I jest! Wrzucam go na wózek i jedziemy!
Okazało się, że przejście jest za wąskie dla guzhengu w poprzek i uprzejmi ludzie na lotnisku pomogli mi z wyjazdem.
W hali przylotów czekał Ad z karteczką powitalną! To jestem, hurra!
Mieliśmy wziąć taksówkę do domu, ale przecież jesteśmy twardziele, a komunikacja miejska jest prosta w obsłudze, do tego jeszcze był pierwszy dzień kursowania metra na pełnej trasie, że bez problemów można dotrzeć. I co z tego, że mamy guzheng i walizę, co z tego, że jeszcze chcemy iść na Plac Konstytucji na pierogi, co z tego, że mam za sobą dobę w podróży. To wszystko nie szkodzi, bo dojechałam do domu.
I to chyba można uznać za zamknięcie mojego tajwańskiego epizodu blogowego, ale nie wykluczam jeszcze powrotu :D. Przede wszystkim jestem jeszcze dłużna parę uzupełnień.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Tajwanie! Szatan i ja mówimy do widzenia!



To by było na tyle, wstałam rano i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to już ostatnie wstawanie na drugiej sekcji ulicy Nanchang, alejce 9, budynek nr 4, mieszkanie nr 52. Wzięłam szybko prysznic, wrzuciłam pościele do prania (bo przecież brudnych nie będę dawać), zeszłam na dół na pierwszą turę podrzucania małych śmieci do miejskich koszów na śmieci (mają małe otwory, nie można wrzucić dużo na raz), po czym skontaktowałam się z Kasią, która wybierała się do mnie z wizytą pożegnalną a także mającą na celu przekazanie majątku. Ku mojej uciesze wzięła wszystko, co dla niej przygotowałam, a nawet zabrała materac (którego nie śmiałam jej proponować, bo nie miałam pojęcia, jak się z tym zabierze). Później zeszłyśmy z siatami na herbatę do Dante, posiedziałyśmy chwilę, a następnie przyszedł czas by łapać taksówkę i ładować Kasię z rzeczami do środka. Ja się też zabrałam, bo było to po drodze na pocztę. Tak, tak, jeszcze jedna paczka.

Wysyłanie poszło bardzo sprawnie, a gdy wypisywałam formularz, to przydybała mnie Queena przechodząca obok, więc razem mogłyśmy pójść do hinduskiej restauracji, gdzie umówiliśmy się ze znajomymi na lunch. Przyszła spora reprezentacja, jak na to, że wielu znajomych już wyjechało. Wcisnęłam im ciastka ananasowe, których już niestety nie dałam rady zabrać, a także zaopatrzyłam ich w polskie monety, co by na bułkę mieli. 

Zaraz po obiedzie zrobiłam szybką, acz bardzo udaną wyprawę na Ximending celem zakupienia wanny. Tak, wanny :D – eleganckiej, ceramicznej i tańszej niż mi powiedziano ostatnim razem (wtajemniczona wie o co chodzi). Później ostatnia przejażdżka metrem i do mieszkania. Ledwo weszłam, a kierowca, którego mi zamówiła Queena powiedział, że już czeka na dole, ale żebym się nie spieszyła, bo jeszcze nie ma 16 (a wtedy się umówiliśmy). Jednak tak czy tak podziałało to na mnie dość energetyzująco, szybko zebrałam rzeczy, spakowałam ostatnie śmieci (postąpiłam niezbyt ładnie, zostawiając śmieci do recyclingu i kaloszki przy drzwiach, ale inne śmieci wzięłam ze sobą na lotnisko :D), złapałam guzheng w łapy i na dół. Wyjrzałam za drzwi i nie dostrzegłam, żadnego kierowcy w taksówce (stała naprzeciwko domu, ale widziałam ją już dużo wcześniej), weszłam więc jeszcze raz do góry, by złapać telefon i wziąć walizkę. Jak znowu zeszłam, to okazało się, że pan kierowca kręcił się obok, ale jego samochód to niczym nie wyróżniający się sedan, a nie taksówka. Podjechał pod same drzwi i zaczął ładować rzeczy, a ja pobiegłam już po raz ostatni do góry, by zabrać bagaż podręczny. 

Ruszamy! Kierowca, by uniknąć korków, wybrał drogę wzdłuż morza, na którą ludzie się kierują przy bardzo dużym ruchu w stronę lotniska. Zrobił mi tym bardzo miły prezent, bo miałam jeszcze szansę podziwiać piękną przyrodę Tajwanu. Na lotnisko dojechaliśmy dość szybko, kierowca zaczekał, aż znajdę sobie wózek, pomógł mi załadować wszystkie rzeczy i tyle go widziałam. Pierwsze co zrobiłam na lotnisku, to szybka próba odciążenia walizki – wiedziałam, że jest za ciężka, a w mojej torebce jeszcze coś się zmieściło. Gdy uznałam, że już można ryzykować, pojechałam z Szatanem (guzhengiem) i walizką do check-in’u. Panie od razu zapytały, czy wykupiłam miejsce dla Szatana, a ja na to, że Szatan nie musi siedzieć, bo ma swój kokon (dobra, wcale tak nie powiedziałam). W każdym razie ponieważ moje pudło z guzhengiem było za szerokie, toteż zostałam podprowadzona do stanowisk od drugiej strony. Zapytałam, czy najpierw mogę zważyć rzeczy, zanim przystąpię do formalności. Dostałam zgodę i kiedy na wadze wyświetliło się 24,7 kg, to spojrzałam na panią i zapytałam, czy przejdzie. Ona na to, żebym przerzuciła coś do bagażu podręcznego, ja na to, że już wypchany po brzegi, a ona, że mi przyniesie dodatkową torebkę, ja: to tak wolno?, ona: tak, ja: super! W międzyczasie poproszono mnie już do stanowiska i zanim pani przyniosła torbę, to druga pani, wydająca mi kartę pokładową, machnęła ręką i powiedziała, że nie trzeba. Cóż za spektakularny sukces pakowniczy! A torbę z Cathay Pacific i tak dostałam! Podwójny sukces! A jeszcze mi pani wyznaczyła wcześniejszy lot, skoro już jestem na lotnisku! Potrójny sukces! I jeszcze poobklejała Szatana, że jest delikatny chłopak! Poczwórny sukces! Dobra… koniec tych sukcesów :D
Przeszłam przez kontrolę, kupiłam ostatnią pamiątkę, zapomniałam o kupieniu ciastek ananasowych, wypiłam kawę, rzuciłam okiem na wystawę Taiwan Excellence i w drogę.
Lotnisko Taoyuan, jeszcze przed bramkami
Pojazd tajwańskiej firmy AEON, wyróżnionej odznaczeniem Taiwan Excellence
Tajwańskie rowery
Tajwańska sztuka papierowa - w ramach wystawy Taiwan Excellence
e-biblioteka na lotnisku

Do widzenia, Tajwanie!
I oto jestem w Hong Kongu, to już mój szósty raz na tym lotnisku, a dalej mnie zaskakuje, jak drogie jest w porównaniu do Taipei. Popijam więc herbatę z McDonalda i czekam na lot do Mediolanu.

środa, 21 sierpnia 2013

Pakowanie

Chyba powinnam być wdzięczna tajfunowi za tę wizytę, ponieważ pakowanie i ważenie moich klamotów zajęło mi niemal cały dzień - fakt, że troszkę się guzdrałam, mając świadomość, że w taką pogodę nie będę się nigdzie ruszać, ale co by nie mówić, bardzo przydał się ten czas.
Nie wiem, skąd mi się tych rzeczy tyle uzbierało! Dobrze, wiem, skąd się wziął guzheng, ale te drobiazgi, ciuchy?! Cóż, jutro rano idzie kolejna paczka. To już się robi nudne, ale lepiej puścić paczkę w mieście niż płacić ciężkie pieniądze za nadbagaż na lotnisku. Najprawdopodobniej linie wykażą niską tolerancyjność dla dodatkowych kilogramów, gdyż wiele lotów anulowano i więc w kolejnych dniach będzie kumulacja. Ja wylatuję jutro wieczorem, przebieg i godziny lotu takie same, jak w pierwotnej wersji.

Poza pakowaniem, robiłam regularne wypady na zewnątrz po jedzenie. Leje dosyć mocno, ale nie wieje, a wszystko mam pod nosem. Nie oszczędzam też moich sandałów, które są pełne wody i kamieni, gdyż rozstanę się z nimi jeszcze przed odlotem. Rano więc wybrałam się na śniadanie, i na małe zakupy w Siódemce, w razie tragicznej pogody, następnie zjadłam lunch z Kasią Kat i jej znajomym Tajwańczykiem. Obiad był poprzedzony bardzo długą dyskusją kilku znajomych na Facebooku - planowałam pożegnalny obiad dziś, i dywagowaliśmy, czy restauracja będzie otwarta i czy ludzie będą mieli jak dotrzeć na miejsce. Ostatecznie przełożyliśmy całą rzecz na jutro, a dziś zjadłam z wspomnianymi już wcześniej osobami. Ostatnie wyjście było na kolację - pogoda dalej na to pozwalała. Wcześniej wydzwoniłam wszystko na telefonie tajwańskim (dzwoniąc do linii lotniczych) więc musiałam też doładować telefon. Ech, ostatni dzień, no ale wolę nie zostawać z brakiem możliwości kontaktu.

Cały dzień pakowałam się w sąsiednim pokoju - bo więcej miejsca i klima, ale kiedy wróciłam wieczorem i zobaczyłam wielkiego karalucha na ścianie tamtego pokoju zaledwie kilkanaście centymetrów o moich rzeczy to nawet nie zapalając światła, cichutko przeniosłam rzeczy do siebie, zostawiając insekta samego sobie. Rozumiem, że to komitet pożegnalny, bardzo dziękuję, nie trzeba było.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Tajwan mnie trzyma

Od rana wchodziłam co chwilę na stronę internetową biura meteorologicznego, by sprawdzić, jak się rozwija sytuacja tajfunowa. Okazuje się bowiem, że na Tajwan zmierza tajfun Trami 潭美 i uderzy jutro wieczorem, czyli wtedy, kiedy mam lot do Hong Kongu. Perspektywa wylatywania w tajfunową pogodę nie zachwyca, ale wyszłam założenia, że taka sytuacja zdarza się tu kilka razy w roku, więc oni (linie lotnicze) już tam wiedzą, co robić, więc ja mogę tylko czekać i sprawdzać informacje.
Na wszelki wypadek przygotowałam rzeczy do trzeciej już paczki (ach, ileż to trzeba miejsca dla guzhenga Szatana przygotować) oraz drobny upominek dla mojej nauczycielki, w razie gdyby jutro były odwołane zajęcia w szkole i praca.
Nauczycielka na zajęciach również wyszła z założenia, że nie będzie jutro zajęć i zrobiła z nami dziś materiał zaplanowany na ostatni dzień semestru, czyli jutro.
Po obiedzie sprawdziłam informacje na stronie linii lotniczych i okazało się, że wieczorne loty z Hong Kongu na Tajwan są odwołane. Przeczytałam, że jest odwrotnie, i troszkę się przejęłam, że wśród tych lotów nie ma mojego - nie odwołuje się lotów bez powodu, więc pogoda pewnie nie będzie sprzyjająca, a mój samolot i tak ma lecieć. No cóż... Poszłam jeszcze szybko wysłać paczkę i wróciłam do domu, by zadzwonić do linii lotniczych i zapytać, co i jak. Nie umiałam się dodzwonić, co mnie szczególnie nie zdziwiło. Zabrałam się więc za ostateczne pozbywanie się rzeczy i sprzątanie pokoju.
Rzeczy wciąż sporo, ale to miejsce przestaje być moje
W międzyczasie zadzwonił asystent właściciela mieszkania, z pytaniem, czy może przyjść dzisiaj się rozliczyć, bo nie wie, czy jutro tajfun nam nie pokrzyżuje szyków. Gdy już przyszedł, to zadzwoniła Meiyi z informacją, że mój lot chyba jest odwołany (do tego czasu już sprawdziłam, że poprzednia informacja dotyczyła przeciwnego kierunku i nie było zmian w lotach z Tajwanu do Hong Kongu). Sprawdziłam, okazało się, że nie. Jednak zapytałam, czy mogę mieszkać dzień dłużej, w razie czego. Nie ma problemu (w ogóle policzono mi mniejszy czynsz za sierpień, czego się nie spodziewałam).
Kolejna próba dodzwonienia się do Cathay Pacific również się nie powiodła. Odpuściłam sobie to na dziś i opuściłam mieszkanie, by zjeść kolację wspólnie z Kasią i Johnem. Zabrali mnie do bardzo przyjemnej restauracji, gdzie można było wcinać przysmaki wschodu i zachodu w ilościach nieograniczonych. Wręczyłam im dwie torby rzeczy, a jeszcze mam dwie w zanadrzu.
Około 20 dostałam SMSa z informacją, że mój lot jest odwołany. Czyli jednak. Ale lepiej polecieć później, a spokojnie niż w podskokach i wspominać to jako najgorszy lot w życiu. To dla mnie także sygnał, że się polubiliśmy z Tajwanem :D
Nie mogę na razie ze 100% pewnością powiedzieć, kiedy wylatuję, ale z informacji uzyskanych z polskiego biura podróży wynika, że najprawdopodobniej dzień później.
Tymczasem dostałam w prezencie trochę więcej czasu na pakowanie.
A, szkoła też jest jutro odwołana.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Intensywnie z sukcesami

Trzeba się wziąć w garść i dynamicznie zacząć ten krótki tydzień.
O 8 rano śniadanie pożegnalne z Hannah na jej terenach, czyli w Dingxi 頂溪. To zaledwie jeden przystanek metra ode mnie, więc nie musiałam się zrywać bardzo wcześnie, ale i tak dużo wcześniej niż do szkoły. To sprawiło, że byłam senna i nie do końca do mnie dotarło, że Hannah pojechała. Myślę, że to nawet lepiej.
Oddalająca się Hannah
 Po śniadaniu miałam jeszcze godzinę czasu do zajęć - w sam raz, żeby obrócić tam i z powrotem do Urzędu Dzielnicy wypowiedzieć ubezpieczenie zdrowotne. Poszło mi to bardzo sprawnie i już chciałam się zabrać za kolejną formalność na liście, czyli zamknięcie konta w banku, ale okazało się, że stypendium jeszcze nie wpłynęło, więc zamknięcie byłoby niewskazane. Udałam się zatem na zajęcia.
Po zajęciach przejażdżka rowerem do domu (tych stacji jest chyba ze sto!), a tam pakowanie kolejnej paczki. Spokojnie uzbierało się 10 kg, czyli maksimum na paczkę. Ponieważ miałam już pudełko, bo planowałam wysłać stojaki na guzheng, to nie musiałam rozparcelowywać pakunków po siatkach. A ponieważ pudełko było duże, to zrobiłam szaloną rzecz! Pojechałam na pocztę taksówką!
Tam też wszystko poszło gładko. Pan dał mi formularz na następną paczkę, gdybym planowała wysłać jeszcze jedną, co, nie ukrywam, jest całkiem możliwe.

Szczęśliwa, że pozbyłam się aż 10 kilogramów, po raz kolejny wsiadłam na rower, i pojechałam zlikwidować konto w banku, gdyż w międzyczasie wpłynęło stypendium. Trochę to zajęło, ale bez większych problemów. W każdym razie zdążyłam zgłodnieć, więc poszłam na obiad w okolice targu nocnego Shida, a ponieważ już było około godziny 16, to stacjonarne sklepy powoli zaczynały otwierać swoje podwoje. No i do takiego jednego zaszłam i wyszłam z bardzo ładnym sweterkiem w okazyjnej cenie, czyniąc tym samym prawdopodobieństwo wysłania paczki o jakieś 20% większym. Zdjęcia pokazują refleksje z drogi do domu.

Poważny remont na trzecim (lub jak kto woli, drugim) piętrze mojego budynku
Już od jakiegoś czasu coś mi nie pasowało w tym miejscu...
Aha... niecałe pół roku temu zakończono tu budowę tajemniczego obiektu
Do domu wdepnęłam na chwilę, bo na 18:00 byłam umówiona z Kasią Kat, Jiarong i Marianem na kolejne podbijanie Taipei 101 (oprócz mnie wszyscy byli po raz pierwszy). Plan był, by zobaczyć zachód słońca, ale nie przewidzieliśmy, że trochę nam zajmie dotarcie do kas biletowych i odstanie swojego w kolejce do najszybszej windy świata. Więc gdy już dotarliśmy, nie było ani śladu po słońcu. Jednak widoczność była bardzo dobra.
Ulica Xinyi, wzdłuż której już wkrótce pojedzie metro
Następnie zjedliśmy lody, już bez Jiarong, która na pożegnanie dała nam stemple z naszymi chińskimi imionami, a później sprawnie ruszyliśmy do domów, gdyż niektórych, tzn. mnie, czekała ważna misja pt. "złap śmieciarkę". Jeszcze zanim dotarłam do domu, to w przelocie spotkałam się z mamą Jyun-Yi, która postanowiła mi wręczyć ubrania na wyjazd. Prawdopodobieństw wysłania kolejnej paczki: 85%.
No i już na sam koniec dnia wielkie wyrzucanie śmieci. Było tego duużo! I to nie koniec!
Te siaty są spore i pełne

niedziela, 18 sierpnia 2013

Klamra kompozycyjna w Wulai

Od razu powiem, że ten wpis powstaje ponad trzy miesiące od mojego powrotu do Polski (tak, wróciłam) i dopiero teraz sobie uświadomiłam, że to powstała taka wycieczkowa klamra kompozycyjna. Ale po kolei.
Hannah zaproponowała wyjazd za miasto, gdyż jako wielka miłośniczka na świeżym powietrzu, chciała się też pożegnać z przyrodą tajwańską. Szczerze mówiąc, obawiałam się, że jak pojadę, to będę miała kłopot z wyrobieniem się z pakowaniem, ale to przecież ostatnia taka szansa, więc się zgodziłam. Na cel podróży wybrałyśmy Wulai 烏來 i tu się pojawia klamra, gdyż było to też pierwsze miejsce, gdzie wspólnie z ludźmi poznanymi w szkole odstawiałam hiking (wtedy nawet nieświadoma, co to jest ten cały hiking). Ile się zmieniło w ciągu tego roku! I to też była niedziela (tutaj dowód)! Podobnie jak wtedy, tak i tym razem spotkałyśmy się przed stacją metra Xindian 新店. Hannah przyszła z butami, które wyrzuciła potem do jednego z koszy przy stacji (przypominam, kosz na śmieci na mieście to luksusowa usługa). Poczekałyśmy, aż dołączy do nas Gamy i ruszyliśmy na autobus. Z Xindian do Wulai nie jest daleko (między innymi to skłoniło nas do wyboru tego miejsca) i po około 30 minutach byliśmy na miejscu. Idąc główną ulicą miasteczka, czyli po prostu ulicą Wulai 烏來街 zaopatrzyliśmy się w prowiant w postaci ryżu w bambusowych łodygach Zhutong fan 竹筒飯 - bardzo smakowitej aborygeńskiej przekąski.
Jeden z czerwonych mostów w okolicy Wulai
Świeże warzywka na obiad
I mięsko na obiad
Grupa idąca w górę strumienia (tzw. river tracing)
Zadowoleni, że mamy co jeść ruszyliśmy w miejsce, gdzie za pierwszym razem nie dotarliśmy, czyli do wodospadu Wulai. Można tam dojść pieszo, lub przejechać się kolejką. Z oszczędności czasu i sił (na dworze hica) wybraliśmy opcję numer dwa. Kolejka służyła niegdyś do przewozu drewna, ale od 1963 roku służy turystom. Wycieczka nie trwała długo i po chwili byliśmy na kolejnej ulicy handlowo-turystycznej zaraz obok 80-metrowego wodospadu Wulai 烏來瀑布. Znaleźliśmy idealne miejsce do obserwowania widoków, a mianowicie taras za stoiskiem z lodami włoskimi, których nie mogliśmy nie kupić. Gamy poza lodami spałaszował też swoją porcję ryżu, ale Hannah i ja zostawiłyśmy sobie tę przyjemność na później.

Gamy na przednim siedzeniu kolejki (zaraz obok kierowcy)
Kolejka Wulai
A tu już gondola nad wodospadem Wulai (skorzystalibyśmy, gdyby nie fakt, że cena, która uwzględnia też pobyt w parku rozrywki, jest dość wysoka)
Wodospad Wulai

I jeszcze raz wodospad Wulai (szkoda, że dawno nie padało)
Po niedługiej chwili ruszyliśmy dalej, bo w końcu trzeba wykonać jakiś w miarę przyzwoity hike. Aby dojść do wejścia na szlak trzeba było iść przez ok. 1,5 km wzdłuż głównej drogi po jednej stronie, a rzeki odgrodzonej płotem z motywami aborygeńskimi po drugiej stronie. Wspominam o tym murze, gdyż dla wygłupu pacałam prawie każdą figurkę aborygeńską po nosie, i to moje zachowanie miało swoje odbicie w niektórych z wykonanych zdjęć.
Tunel na drodze do szlaku Xinxian
Hannah paca psa po nosie
Początek szlaku Xinxian
Gamy i Hannah pacają aborygenów po nosach
Tak, takie chłopki pacałam po nocach
Szlak, którym chcieliśmy przejść, to szlak Xinxian 信賢步道. Jest to łagodny szlak nadający się na spacerki dla całych rodzin (których trochę spotkaliśmy). My jednak postanowiliśmy go trochę uatrakcyjnić i gdy tylko nadarzyła się okazja (czyli było w miarę łagodne zejście) to zeszliśmy do rzeki, by resztę podróży kontynuować po prostu brodząc po rzece. Jak to dobrze zamoczyć nóżki w takim upale! W czasie podróży spotkaliśmy grupę aborygenów łowiących ryby, krótka rozmowa z nimi uświadomiła nam, że zaglądali już dziś do butelki lub butelek z jakimś procentowym trunkiem i dlatego z lekką obawą obserwowaliśmy, jak jeden z nich zanurza się pod wodę na dość długi czas by wyłowić ryby, a koledzy wokół w ogóle nie reagują, ale odetchnęliśmy z ulgą, gdy radośnie się wynurzył.
Wzdłuż szlaku Xinxian
Wzdłuż rzeki
Aborygeni łowiący ryby
Dolina rzeczna
Zrobiliśmy sobie przerwę na wielkim głazie, by poobserwować widoki i zjeść pozostały prowiant, później poszliśmy jeszcze kawałek przed siebie, a gdy tylko dostrzegliśmy wejście z powrotem na szlak (obok piknikujących aborygenów) to skorzystaliśmy z możliwości, wspięliśmy się do góry i wróciliśmy już po szlaku do Wulai (też kolejką).

Hannah i jej zhutong fan
Mój zhutong fan
I jeszcze jedno smakowite zdjęcie
Chyba najbardziej wstawiony ze spotkanej grupki aborygenów
I jeszcze raz dolina rzeczna
Hannah znalazła miejsce odpowiednio głębokie, by się zanurzyć
Gamy wędrownik
Most prowadzący na szlak Xinxian
Kolorowy tunel
Nieścisłości w zapisie literowym czyli HHulai zamiast Wulai... no to hulaj!
Turystyczna ulica w okolicach wodospadu
Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na kawę - też w tym samym miejscu, co podczas poprzedniej wycieczki i wróciliśmy do Tajpej, ponieważ Hannah musiała jeszcze się pakować, a wieczorem zaplanowaliśmy ostatnie spotkanie w kawiarni Parachute.
Nie zabawiłam długo w mieszkaniu i już musiałam wychodzić. Po drodze zjadłam coś w .... zgroza... McDonaldzie i dopiero ok 9 dotarłam na miejsce. Posiedzieliśmy trochę, pograliśmy w wersję karcianą Monopolu, zjedliśmy sernik... jeszcze tylko zdjęcie na pamiątkę i już. Nie tylko Hannah, ale i ja z częścią z tych osób widziałam się już po raz ostatni w czasie tego rocznego pobytu. Ale w dobie kontaktów internetowych chyba aż tak to do mnie nie dociera.
W Parachute z Gamym, Melindą, właścicielką kawiarni, Hannah i Janem
Po powrocie zajęłam się spakowaniem guzhengu, zdjęłam mostki, żeby struny nie były naprężone, owinęłam instrument w folię, włożyłam do pokrowca a potem do pudła, a w wolne przestrzenie wciskałam styropian i ubrania. Wyszedł z tego całkiem ciężki, i mam nadzieję, że odpowiednio zabezpieczony pakunek. I tak się skończył dzień.
Mostki guzhengowe
Zafoliowany guzheng

Nie wyrabiam, a za trzy dni wsiadam na pokład, także muszę przedłożyć inne sprawy ponad bloga. Krótko: wycieczka poza miasto, pakowanie guzhengu. Uzupełnienie się pojawi, ale nie wiem kiedy.

sobota, 17 sierpnia 2013

Poszukiwania "toalety" i Xinzhuang

To miał być dzień na pakowanie, ale doszłam do wniosku, że lepiej zgromadzić już absolutnie wszystkie rzeczy, które chce kupić, a potem ogarniać bagaże. Zwłaszcza, że pogoda przed południem
(nie ośmielę się powiedzieć rankiem) była o wiele bardziej przyzwoita, niż się zapowiadało.
Wybrałam się więc do Hali Pamięci Czang Kaj Szeka, pozbierałam sprawdzone pamiątki :D, a następnie pojechałam na Ximen, gdzie poza kolejnymi zakupami, miałam też za zadanie znaleźć słynną restaurację "Modern Toilet" 便所主題餐廳, której motywem przewodnim jest toaleta i jak to Hannah powiedziała, jedzenie jest "gówniane" (przepraszam, za niezbyt ładne słowo, ale inaczej się żart nie uda). Widziałam tę restaurację wiele razy podczas ostatniego pobytu, ale tym razem w ogóle nie mogłam jej znaleźć. Jednak według strony internetowej nadal powinna się znajdować się na Ximendingu. Już się chciałam poddać (miałam karteczkę z adresem, a mimo to, nie mogłam znaleźć), ale postanowiłam jeszcze zapytać sprzedawczynię w jednym ze sklepów. Okazało się, że sama nie umiałam odczytać swojego pisma i zamiast 50 przeczytałam 80. Spróbowałam zatem ostatni raz i się udało. Sprawdziłam, co miałam i mogłam opuścić Ximending.
W deszczowych uliczkach Ximendingu
Japońskie demony na tajwańskiej ścianie
Toaleta!
W toaletowej restauracji
Paskudna żywa reklama na Ximendingu
Wieczorem byłam umówiona z Panią Profesor z sinologii w okolicy stacji metra Xinzhuang 新莊 i w obawie, że się spóźnię, zrezygnowałam z powrotu do domu i ze swoimi zakupami pojechałam na miejsce spotkania. Pani Profesor oprowadziła mnie po okolicy, pokazując ogromny obiekt sportowy, gdzie setki ludzi biegało, grało w koszykówkę, pływało, grało w badmintona i uprawiało jeszcze inne sporty. Obiekt naprawdę robił wrażenie. Następnie zjadłyśmy kolację w restauracji, gdzie dania są smażone na wielkiej płycie przed klientem, po czym poszłam zobaczyć, jak Pani Profesor mieszka. Podobnie jak ja, ma kawalerkę, z tymże świeżo wyremontowaną.

Wejście do obiektu sportowego w Xinzhuangu
Stadion w Xinzhuangu

Dalej obiekt sportowy w Xinzhuangu, proszę zwrócić uwagę na dach budynku po lewej
Widok z dachu wyżej wspomnianego budynku
Na sam koniec dnia zostałam zabrana na targ nocny - mały, ale bardzo przyjemny. Zajrzałyśmy też do jednej z okolicznych świątyń - okazuje się, że Xinzhuang słynie z licznych świątyń, oraz że był to prosperujący port za czasów dynastii Qing. Dowiedziałam się też z ulotki, że jest tu jakiś znany sklep z bębnami, do którego przyjeżdżają ludzie z całego świata.
Papuga na targu nocnym
W jednej ze świątyń

Z pakowania wiele nie wyszło, ale dzień należał do bardzo przyjemnych.