czwartek, 1 października 2009
Taishan
Taishan 泰山, czyli góra Tai, jest uważana za najważniejszą z 5 świętych gór taoizmu w Chinach. Znajduje się 100 km od stolicy prowincji Shandong 山东, Ji'nanu 济南, jej wysokość to 1545 metrów. I tą właśnie górę postanowiliśmy zdobyć! Pierwotny plan zakładał wejście i zejście za dnia, ale jakoże przyłączyli się do nas Tomasz z Czech i Michał ze Słowacji, którzy zakładali tylko jedną opcje - wieczorem wspinaczka, rano- zejście(po drodze wschód słońca), to też zmieniłyśmy nasze zamiary. W ten sposób trochę namieszałyśmy w planach trójki sympatycznych Chińczyków, których poznałyśmy w Qingdao i którzy się nami zajęli w Tai'an 泰安 (miasto u stóp Taishan).
Wcześniej wiele osób mówiło nam, że zdobycie Taishan jest męczące, ale jakoś się tym specjalnie nie przejmowaliśmy, około 18.00 pełni zapału rozpoczęliśmy wspinaczkę. Wspomnę tylko, że słońce zachodzi ok. 18.10 i całą drogę przebyliśmy po ciemku. Na szczęście księżyc w pełni oświetlał nam trasę. A trasa wyglądała tak: schody, schody i znowu schody. Schodom nie ma końca na Taishan. Co pewien czas robiliśmy postój u przydrożnych sprzedawców kulących się w ciepłych kurtkach, kupowaliśmy zupki instant i jajka na twardo. Raz poszliśmy też na herbatę, znajomy znajomego Chinki, która z nami poszła, zabrał nas do jakiegoś dziwacznego pomieszczenia, ni to knajpa ni hotel. Wybraliśmy "herbatę dziewicy" - specjalność regionu, gdy już wszystko podali, zapytaliśmy o cenę (czajniczek + 7 czarek, możesz dolewać wrzątku, ile chcesz) - 300 yuanów. Szczęki nam opadły, powiedzieliśmy naszej Chince, że nie mamy tyle pieniędzy. Zupełnie nie wiedzieliśmy co robić, 300 yuanów to chyba "herbata z dziewicy". Zakłopotani, nawet nie zaczęliśmy pić, w końcu znajomy znajomego wziął to na siebie i powiedział, że zapłaci. Było nam strasznie głupio, ale z drugiej strony byliśmy przekonani, że na pewno nie zapłacił takiej kwoty... Wyruszyliśmy w dalszą drogę. Robiło się coraz chłodniej, a im wyżej, tym bardziej wzmagał się wiatr. Od Łuku Nieśmiertelności 升仙坊 (Sheng Xianfang), kolejne odcinki stopni zrobiły się nieznośnie długie. W końcu dotarliśmy na szczyt. Tu przywitała nas niemalże ulica handlowa: hotele, restauracje, małe sklepiki. Wspinając się nie wiedzieliśmy czy będziemy mieli gdzie spać (ekstremalne rozwiązanie, to przekoczowanie w grubym płaszczu, który można wypożyczyć), ale od razu zaczęto nas namawiać na hotel. Całkiem tanio, 30 yuanów od osoby. Jednak my mieliśmy upatrzony nocleg tuż przy miejscu obserwacji wschodu słońca. Wiązało się to z dodatkową, 30 minutową wspinaczką. Zmęczeni, ale ruszyliśmy dalej. Udało się, ok. 23 wspięliśmy się na najwyższy szczyt pasma Taishan, czyli Szczyt Nefrytowego Cesarza 玉皇顶 (Yuhuang Ding). W upatrzonym miejscu znalazły się dla nas łóżka, 20 yuanów od osoby. Mała klitka 3 trzypiętrowe łóżka, sami faceci, wszyscy spoglądają z zaciekawieniem. Gdyby nie towarzystwo Czecha, Słowaka i Chinki, na pewno nie zgodziłabym się, żebyśmy tu zostali:P. Zabrakło jednego miejsca, dlatego z Anią spałyśmy w dwójkę. Było zimno; nietoperz, albo jakiś ptak wleciał przez okno, a do tego Chińczycy w pewnym momencie zaczęli rozmawiać między sobą w dialekcie, tak żebyśmy ich nie rozumiały. Toteż noc nie była lekka. Zebraliśmy się z łóżek o 5.30, by zdążyć na wschód słońca. Sporo ludzi już czekało. Około godziny 6, gdy już się rozjaśniło, zaczęliśmy tracić nadzieję (często niebo jest zbyt zachmurzone i nie widać wschodu). Już miałyśmy wracać, gdy nagle ktoś zawołał 日出来了 ri chu lai le tzn. "słońce wychodzi". Udało nam się i dla tego widoku warto było podjąć to szalone wyzwanie...
cdn.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz