niedziela, 18 sierpnia 2013

Klamra kompozycyjna w Wulai

Od razu powiem, że ten wpis powstaje ponad trzy miesiące od mojego powrotu do Polski (tak, wróciłam) i dopiero teraz sobie uświadomiłam, że to powstała taka wycieczkowa klamra kompozycyjna. Ale po kolei.
Hannah zaproponowała wyjazd za miasto, gdyż jako wielka miłośniczka na świeżym powietrzu, chciała się też pożegnać z przyrodą tajwańską. Szczerze mówiąc, obawiałam się, że jak pojadę, to będę miała kłopot z wyrobieniem się z pakowaniem, ale to przecież ostatnia taka szansa, więc się zgodziłam. Na cel podróży wybrałyśmy Wulai 烏來 i tu się pojawia klamra, gdyż było to też pierwsze miejsce, gdzie wspólnie z ludźmi poznanymi w szkole odstawiałam hiking (wtedy nawet nieświadoma, co to jest ten cały hiking). Ile się zmieniło w ciągu tego roku! I to też była niedziela (tutaj dowód)! Podobnie jak wtedy, tak i tym razem spotkałyśmy się przed stacją metra Xindian 新店. Hannah przyszła z butami, które wyrzuciła potem do jednego z koszy przy stacji (przypominam, kosz na śmieci na mieście to luksusowa usługa). Poczekałyśmy, aż dołączy do nas Gamy i ruszyliśmy na autobus. Z Xindian do Wulai nie jest daleko (między innymi to skłoniło nas do wyboru tego miejsca) i po około 30 minutach byliśmy na miejscu. Idąc główną ulicą miasteczka, czyli po prostu ulicą Wulai 烏來街 zaopatrzyliśmy się w prowiant w postaci ryżu w bambusowych łodygach Zhutong fan 竹筒飯 - bardzo smakowitej aborygeńskiej przekąski.
Jeden z czerwonych mostów w okolicy Wulai
Świeże warzywka na obiad
I mięsko na obiad
Grupa idąca w górę strumienia (tzw. river tracing)
Zadowoleni, że mamy co jeść ruszyliśmy w miejsce, gdzie za pierwszym razem nie dotarliśmy, czyli do wodospadu Wulai. Można tam dojść pieszo, lub przejechać się kolejką. Z oszczędności czasu i sił (na dworze hica) wybraliśmy opcję numer dwa. Kolejka służyła niegdyś do przewozu drewna, ale od 1963 roku służy turystom. Wycieczka nie trwała długo i po chwili byliśmy na kolejnej ulicy handlowo-turystycznej zaraz obok 80-metrowego wodospadu Wulai 烏來瀑布. Znaleźliśmy idealne miejsce do obserwowania widoków, a mianowicie taras za stoiskiem z lodami włoskimi, których nie mogliśmy nie kupić. Gamy poza lodami spałaszował też swoją porcję ryżu, ale Hannah i ja zostawiłyśmy sobie tę przyjemność na później.

Gamy na przednim siedzeniu kolejki (zaraz obok kierowcy)
Kolejka Wulai
A tu już gondola nad wodospadem Wulai (skorzystalibyśmy, gdyby nie fakt, że cena, która uwzględnia też pobyt w parku rozrywki, jest dość wysoka)
Wodospad Wulai

I jeszcze raz wodospad Wulai (szkoda, że dawno nie padało)
Po niedługiej chwili ruszyliśmy dalej, bo w końcu trzeba wykonać jakiś w miarę przyzwoity hike. Aby dojść do wejścia na szlak trzeba było iść przez ok. 1,5 km wzdłuż głównej drogi po jednej stronie, a rzeki odgrodzonej płotem z motywami aborygeńskimi po drugiej stronie. Wspominam o tym murze, gdyż dla wygłupu pacałam prawie każdą figurkę aborygeńską po nosie, i to moje zachowanie miało swoje odbicie w niektórych z wykonanych zdjęć.
Tunel na drodze do szlaku Xinxian
Hannah paca psa po nosie
Początek szlaku Xinxian
Gamy i Hannah pacają aborygenów po nosach
Tak, takie chłopki pacałam po nocach
Szlak, którym chcieliśmy przejść, to szlak Xinxian 信賢步道. Jest to łagodny szlak nadający się na spacerki dla całych rodzin (których trochę spotkaliśmy). My jednak postanowiliśmy go trochę uatrakcyjnić i gdy tylko nadarzyła się okazja (czyli było w miarę łagodne zejście) to zeszliśmy do rzeki, by resztę podróży kontynuować po prostu brodząc po rzece. Jak to dobrze zamoczyć nóżki w takim upale! W czasie podróży spotkaliśmy grupę aborygenów łowiących ryby, krótka rozmowa z nimi uświadomiła nam, że zaglądali już dziś do butelki lub butelek z jakimś procentowym trunkiem i dlatego z lekką obawą obserwowaliśmy, jak jeden z nich zanurza się pod wodę na dość długi czas by wyłowić ryby, a koledzy wokół w ogóle nie reagują, ale odetchnęliśmy z ulgą, gdy radośnie się wynurzył.
Wzdłuż szlaku Xinxian
Wzdłuż rzeki
Aborygeni łowiący ryby
Dolina rzeczna
Zrobiliśmy sobie przerwę na wielkim głazie, by poobserwować widoki i zjeść pozostały prowiant, później poszliśmy jeszcze kawałek przed siebie, a gdy tylko dostrzegliśmy wejście z powrotem na szlak (obok piknikujących aborygenów) to skorzystaliśmy z możliwości, wspięliśmy się do góry i wróciliśmy już po szlaku do Wulai (też kolejką).

Hannah i jej zhutong fan
Mój zhutong fan
I jeszcze jedno smakowite zdjęcie
Chyba najbardziej wstawiony ze spotkanej grupki aborygenów
I jeszcze raz dolina rzeczna
Hannah znalazła miejsce odpowiednio głębokie, by się zanurzyć
Gamy wędrownik
Most prowadzący na szlak Xinxian
Kolorowy tunel
Nieścisłości w zapisie literowym czyli HHulai zamiast Wulai... no to hulaj!
Turystyczna ulica w okolicach wodospadu
Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na kawę - też w tym samym miejscu, co podczas poprzedniej wycieczki i wróciliśmy do Tajpej, ponieważ Hannah musiała jeszcze się pakować, a wieczorem zaplanowaliśmy ostatnie spotkanie w kawiarni Parachute.
Nie zabawiłam długo w mieszkaniu i już musiałam wychodzić. Po drodze zjadłam coś w .... zgroza... McDonaldzie i dopiero ok 9 dotarłam na miejsce. Posiedzieliśmy trochę, pograliśmy w wersję karcianą Monopolu, zjedliśmy sernik... jeszcze tylko zdjęcie na pamiątkę i już. Nie tylko Hannah, ale i ja z częścią z tych osób widziałam się już po raz ostatni w czasie tego rocznego pobytu. Ale w dobie kontaktów internetowych chyba aż tak to do mnie nie dociera.
W Parachute z Gamym, Melindą, właścicielką kawiarni, Hannah i Janem
Po powrocie zajęłam się spakowaniem guzhengu, zdjęłam mostki, żeby struny nie były naprężone, owinęłam instrument w folię, włożyłam do pokrowca a potem do pudła, a w wolne przestrzenie wciskałam styropian i ubrania. Wyszedł z tego całkiem ciężki, i mam nadzieję, że odpowiednio zabezpieczony pakunek. I tak się skończył dzień.
Mostki guzhengowe
Zafoliowany guzheng

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz