Od razu powiem, że ten wpis powstaje ponad trzy miesiące od mojego powrotu do Polski (tak, wróciłam) i dopiero teraz sobie uświadomiłam, że to powstała taka wycieczkowa klamra kompozycyjna. Ale po kolei.
Hannah zaproponowała wyjazd za miasto, gdyż jako wielka miłośniczka na świeżym powietrzu, chciała się też pożegnać z przyrodą tajwańską. Szczerze mówiąc, obawiałam się, że jak pojadę, to będę miała kłopot z wyrobieniem się z pakowaniem, ale to przecież ostatnia taka szansa, więc się zgodziłam. Na cel podróży wybrałyśmy Wulai 烏來 i tu się pojawia klamra, gdyż było to też pierwsze miejsce, gdzie wspólnie z ludźmi poznanymi w szkole odstawiałam hiking (wtedy nawet nieświadoma, co to jest ten cały hiking). Ile się zmieniło w ciągu tego roku! I to też była niedziela (
tutaj dowód)! Podobnie jak wtedy, tak i tym razem spotkałyśmy się przed stacją metra Xindian
新店. Hannah przyszła z butami, które wyrzuciła potem do jednego z koszy przy stacji (przypominam, kosz na śmieci na mieście to luksusowa usługa). Poczekałyśmy, aż dołączy do nas Gamy i ruszyliśmy na autobus. Z Xindian do Wulai nie jest daleko (między innymi to skłoniło nas do wyboru tego miejsca) i po około 30 minutach byliśmy na miejscu. Idąc główną ulicą miasteczka, czyli po prostu ulicą Wulai 烏來街 zaopatrzyliśmy się w prowiant w postaci ryżu w bambusowych łodygach Zhutong fan 竹筒飯 - bardzo smakowitej aborygeńskiej przekąski.
|
Jeden z czerwonych mostów w okolicy Wulai |
|
Świeże warzywka na obiad |
|
I mięsko na obiad |
|
Grupa idąca w górę strumienia (tzw. river tracing) |
Zadowoleni, że mamy co jeść ruszyliśmy w miejsce, gdzie za pierwszym razem nie dotarliśmy, czyli do wodospadu Wulai. Można tam dojść pieszo, lub przejechać się kolejką. Z oszczędności czasu i sił (na dworze hica) wybraliśmy opcję numer dwa. Kolejka służyła niegdyś do przewozu drewna, ale od 1963 roku służy turystom. Wycieczka nie trwała długo i po chwili byliśmy na kolejnej ulicy handlowo-turystycznej zaraz obok 80-metrowego wodospadu Wulai
烏來瀑布. Znaleźliśmy idealne miejsce do obserwowania widoków, a mianowicie taras za stoiskiem z lodami włoskimi, których nie mogliśmy nie kupić. Gamy poza lodami spałaszował też swoją porcję ryżu, ale Hannah i ja zostawiłyśmy sobie tę przyjemność na później.
|
Gamy na przednim siedzeniu kolejki (zaraz obok kierowcy) |
|
Kolejka Wulai |
|
A tu już gondola nad wodospadem Wulai (skorzystalibyśmy, gdyby nie fakt, że cena, która uwzględnia też pobyt w parku rozrywki, jest dość wysoka) |
|
Wodospad Wulai |
|
I jeszcze raz wodospad Wulai (szkoda, że dawno nie padało) |
Po niedługiej chwili ruszyliśmy dalej, bo w końcu trzeba wykonać jakiś w miarę przyzwoity hike. Aby dojść do wejścia na szlak trzeba było iść przez ok. 1,5 km wzdłuż głównej drogi po jednej stronie, a rzeki odgrodzonej płotem z motywami aborygeńskimi po drugiej stronie. Wspominam o tym murze, gdyż dla wygłupu pacałam prawie każdą figurkę aborygeńską po nosie, i to moje zachowanie miało swoje odbicie w niektórych z wykonanych zdjęć.
|
Tunel na drodze do szlaku Xinxian |
|
Hannah paca psa po nosie |
|
Początek szlaku Xinxian |
|
Gamy i Hannah pacają aborygenów po nosach |
|
Tak, takie chłopki pacałam po nocach |
Szlak, którym chcieliśmy przejść, to szlak Xinxian 信賢步道. Jest to łagodny szlak nadający się na spacerki dla całych rodzin (których trochę spotkaliśmy). My jednak postanowiliśmy go trochę uatrakcyjnić i gdy tylko nadarzyła się okazja (czyli było w miarę łagodne zejście) to zeszliśmy do rzeki, by resztę podróży kontynuować po prostu brodząc po rzece. Jak to dobrze zamoczyć nóżki w takim upale! W czasie podróży spotkaliśmy grupę aborygenów łowiących ryby, krótka rozmowa z nimi uświadomiła nam, że zaglądali już dziś do butelki lub butelek z jakimś procentowym trunkiem i dlatego z lekką obawą obserwowaliśmy, jak jeden z nich zanurza się pod wodę na dość długi czas by wyłowić ryby, a koledzy wokół w ogóle nie reagują, ale odetchnęliśmy z ulgą, gdy radośnie się wynurzył.
|
Wzdłuż szlaku Xinxian |
|
Wzdłuż rzeki |
|
Aborygeni łowiący ryby |
|
Dolina rzeczna |
Zrobiliśmy sobie przerwę na wielkim głazie, by poobserwować widoki i zjeść pozostały prowiant, później poszliśmy jeszcze kawałek przed siebie, a gdy tylko dostrzegliśmy wejście z powrotem na szlak (obok piknikujących aborygenów) to skorzystaliśmy z możliwości, wspięliśmy się do góry i wróciliśmy już po szlaku do Wulai (też kolejką).
|
Hannah i jej zhutong fan |
|
Mój zhutong fan |
|
I jeszcze jedno smakowite zdjęcie |
|
Chyba najbardziej wstawiony ze spotkanej grupki aborygenów |
|
I jeszcze raz dolina rzeczna |
|
Hannah znalazła miejsce odpowiednio głębokie, by się zanurzyć |
|
Gamy wędrownik |
|
Most prowadzący na szlak Xinxian |
|
Kolorowy tunel |
|
Nieścisłości w zapisie literowym czyli HHulai zamiast Wulai... no to hulaj! |
|
Turystyczna ulica w okolicach wodospadu |
Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na kawę - też w tym samym miejscu, co podczas poprzedniej wycieczki i wróciliśmy do Tajpej, ponieważ Hannah musiała jeszcze się pakować, a wieczorem zaplanowaliśmy ostatnie spotkanie w kawiarni Parachute.
Nie zabawiłam długo w mieszkaniu i już musiałam wychodzić. Po drodze zjadłam coś w .... zgroza... McDonaldzie i dopiero ok 9 dotarłam na miejsce. Posiedzieliśmy trochę, pograliśmy w wersję karcianą Monopolu, zjedliśmy sernik... jeszcze tylko zdjęcie na pamiątkę i już. Nie tylko Hannah, ale i ja z częścią z tych osób widziałam się już po raz ostatni w czasie tego rocznego pobytu. Ale w dobie kontaktów internetowych chyba aż tak to do mnie nie dociera.
|
W Parachute z Gamym, Melindą, właścicielką kawiarni, Hannah i Janem |
Po powrocie zajęłam się spakowaniem guzhengu, zdjęłam mostki, żeby struny nie były naprężone, owinęłam instrument w folię, włożyłam do pokrowca a potem do pudła, a w wolne przestrzenie wciskałam styropian i ubrania. Wyszedł z tego całkiem ciężki, i mam nadzieję, że odpowiednio zabezpieczony pakunek. I tak się skończył dzień.
|
Mostki guzhengowe |
|
Zafoliowany guzheng |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz