piątek, 23 sierpnia 2013

Z Mediolanu do Warszawy

Lot do Mediolanu przebiegał spokojnie, no może poza tym, że dostałam butelką po głowie od pasażera obok i on nawet za to nie przeprosił (butelka wypadła z luku bagażowego, więc nie było to takie klasyczne łupnięcie, ale niemniej jednak przeprosić wypada). W telewizorkach nie było żadnych ciekawych filmów (szok!) i nawet nie pamiętam, co w końcu obejrzałam.
Gdybym miała wystawioną kartę pokładową do Warszawy, to mogłabym od razu przejść tranzytem do strefy odlotów, jednak ponieważ mi takiej nie wystawiono na Tajwanie, to musiałam przejść do hali głównej. Na szczęście obeszło się bez odbioru bagażu. Ponieważ pozostało jeszcze całkiem sporo czasu do odlotu do Warszawy, to okienko check-in było jeszcze nieczynne. Pochodziłam więc tam i z powrotem, wyszłam nawet na zewnątrz, aż w końcu otworzono możliwość check-in dla vipów. Ponieważ wielu vipów nie było, a ja już chciałam mieć sprawę z głowy, to podeszłam.
Przywitała mnie tam blond włosa pani Francesca, która sprawiała dość groźne wrażenie (do tego żując gumę), ale na szczęście wobec mnie była bardzo miła. Okazało się, że powinnam była odlecieć z Mediolanu już poprzedniego dnia. Hmm, cóż, tak, nie będę zaprzeczać, ale jest taka sprawa, że był ten, no, tajfun (uragano) i nie dało rady tu przylecieć wcześniej. Pani Francesca złapała więc za słuchawkę, przedstawiła sprawę (oj, wtedy to miała groźny głos), trochę to trwało, ale powiedziała, że Catay Pacific to porządne linie i nie mam się martwić. Nie wiem dlaczego, ale nawet nie musiała mi tego mówić, bo jakoś byłam przekonana, że nie będzie żadnego problemu i polecę wtedy, kiedy miałam polecieć. Powiedziała, bym poczekała trochę i kiedy zapytałam ile mniej więcej, to odparła, żebym sobie poszła się jakieś kawy napić czy co i już. No jak pani Francesca sugeruje kawę, to idę na kawę. Do towarzystwa wzięłam sobie jeszcze kanapkę (co okazało się być bardzo dobrą decyzją, w świetle późniejszych wypadków). Gdy wróciłam, to sprawa już była załatwiona i wręczono mi bilet do Warszawy.
Lot był trochę opóźniony, w czasie oczekiwania spoglądałam przez okno by pooglądać, jak panowie ładują bagaże do samolotów i w pewnym momencie zobaczyłam to, czego chyba nie chciałam widzieć, czyli jak mój guzheng ląduje na taśmie do samolotu. Nie chcę nawet myśleć, jak by to wyglądało, gdyby nie miał naklejek typ "ostrożnie, delikatne" i takich tam, bo i z nimi wyglądało brutalnie.
Gdy już się usadowiłam w samolocie, to okazało się, że LOT wprowadził płatne menu i poza wodą i wafelkiem wszystko jest płatne. Trochę mnie to zaskoczyło, ale niech będzie ceny w tym menu wcale nie tak wygórowane, a ja mam złotówki, mam euro, mam dwie karty płatnicze, mam nawet tajwańskie dolary. Wszystko mam, tylko nie kartę kredytową (znaczy tą też mam, ale już nieważną)....Okazało się, że płatności można dokonać tylko i wyłącznie za pomocą karty kredytowej. Cóż... bywa. Ale na szczęście lot trwał ok. 2 godzin, więc jakoś wytrzymałam.
Lotnisko w Mediolanie
Nad Europą (a może nawet nad Alpami)
Jestem!
Gdy już wylądowałam na ziemi ojczystej i poszłam powoli do hali odbioru bagażu, to okazało się, że bagaże już powoli wjeżdżają na taśmę. Nie czekałam długo na moją walizkę, ale został jeszcze guzheng. Kiedy wszystkie bagaże już wyszły, a ludzie wokół się rozeszli, to zaczęłam się trochę niepokoić. Poszłam do mijanego wcześniej miejsca z bagażami niewymiarowymi, gdzie leżały dwie sztuki bagażu w dość opłakanym stanie. Guzhengu tam nie było. No to idę do punktu z zaginionym bagażem. Tam mnie przekierowują do miejsca z bagażami niewymiarowymi. Dobrze. To jeszcze raz. I jest! Wrzucam go na wózek i jedziemy!
Okazało się, że przejście jest za wąskie dla guzhengu w poprzek i uprzejmi ludzie na lotnisku pomogli mi z wyjazdem.
W hali przylotów czekał Ad z karteczką powitalną! To jestem, hurra!
Mieliśmy wziąć taksówkę do domu, ale przecież jesteśmy twardziele, a komunikacja miejska jest prosta w obsłudze, do tego jeszcze był pierwszy dzień kursowania metra na pełnej trasie, że bez problemów można dotrzeć. I co z tego, że mamy guzheng i walizę, co z tego, że jeszcze chcemy iść na Plac Konstytucji na pierogi, co z tego, że mam za sobą dobę w podróży. To wszystko nie szkodzi, bo dojechałam do domu.
I to chyba można uznać za zamknięcie mojego tajwańskiego epizodu blogowego, ale nie wykluczam jeszcze powrotu :D. Przede wszystkim jestem jeszcze dłużna parę uzupełnień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz