czwartek, 22 sierpnia 2013

Tajwanie! Szatan i ja mówimy do widzenia!



To by było na tyle, wstałam rano i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to już ostatnie wstawanie na drugiej sekcji ulicy Nanchang, alejce 9, budynek nr 4, mieszkanie nr 52. Wzięłam szybko prysznic, wrzuciłam pościele do prania (bo przecież brudnych nie będę dawać), zeszłam na dół na pierwszą turę podrzucania małych śmieci do miejskich koszów na śmieci (mają małe otwory, nie można wrzucić dużo na raz), po czym skontaktowałam się z Kasią, która wybierała się do mnie z wizytą pożegnalną a także mającą na celu przekazanie majątku. Ku mojej uciesze wzięła wszystko, co dla niej przygotowałam, a nawet zabrała materac (którego nie śmiałam jej proponować, bo nie miałam pojęcia, jak się z tym zabierze). Później zeszłyśmy z siatami na herbatę do Dante, posiedziałyśmy chwilę, a następnie przyszedł czas by łapać taksówkę i ładować Kasię z rzeczami do środka. Ja się też zabrałam, bo było to po drodze na pocztę. Tak, tak, jeszcze jedna paczka.

Wysyłanie poszło bardzo sprawnie, a gdy wypisywałam formularz, to przydybała mnie Queena przechodząca obok, więc razem mogłyśmy pójść do hinduskiej restauracji, gdzie umówiliśmy się ze znajomymi na lunch. Przyszła spora reprezentacja, jak na to, że wielu znajomych już wyjechało. Wcisnęłam im ciastka ananasowe, których już niestety nie dałam rady zabrać, a także zaopatrzyłam ich w polskie monety, co by na bułkę mieli. 

Zaraz po obiedzie zrobiłam szybką, acz bardzo udaną wyprawę na Ximending celem zakupienia wanny. Tak, wanny :D – eleganckiej, ceramicznej i tańszej niż mi powiedziano ostatnim razem (wtajemniczona wie o co chodzi). Później ostatnia przejażdżka metrem i do mieszkania. Ledwo weszłam, a kierowca, którego mi zamówiła Queena powiedział, że już czeka na dole, ale żebym się nie spieszyła, bo jeszcze nie ma 16 (a wtedy się umówiliśmy). Jednak tak czy tak podziałało to na mnie dość energetyzująco, szybko zebrałam rzeczy, spakowałam ostatnie śmieci (postąpiłam niezbyt ładnie, zostawiając śmieci do recyclingu i kaloszki przy drzwiach, ale inne śmieci wzięłam ze sobą na lotnisko :D), złapałam guzheng w łapy i na dół. Wyjrzałam za drzwi i nie dostrzegłam, żadnego kierowcy w taksówce (stała naprzeciwko domu, ale widziałam ją już dużo wcześniej), weszłam więc jeszcze raz do góry, by złapać telefon i wziąć walizkę. Jak znowu zeszłam, to okazało się, że pan kierowca kręcił się obok, ale jego samochód to niczym nie wyróżniający się sedan, a nie taksówka. Podjechał pod same drzwi i zaczął ładować rzeczy, a ja pobiegłam już po raz ostatni do góry, by zabrać bagaż podręczny. 

Ruszamy! Kierowca, by uniknąć korków, wybrał drogę wzdłuż morza, na którą ludzie się kierują przy bardzo dużym ruchu w stronę lotniska. Zrobił mi tym bardzo miły prezent, bo miałam jeszcze szansę podziwiać piękną przyrodę Tajwanu. Na lotnisko dojechaliśmy dość szybko, kierowca zaczekał, aż znajdę sobie wózek, pomógł mi załadować wszystkie rzeczy i tyle go widziałam. Pierwsze co zrobiłam na lotnisku, to szybka próba odciążenia walizki – wiedziałam, że jest za ciężka, a w mojej torebce jeszcze coś się zmieściło. Gdy uznałam, że już można ryzykować, pojechałam z Szatanem (guzhengiem) i walizką do check-in’u. Panie od razu zapytały, czy wykupiłam miejsce dla Szatana, a ja na to, że Szatan nie musi siedzieć, bo ma swój kokon (dobra, wcale tak nie powiedziałam). W każdym razie ponieważ moje pudło z guzhengiem było za szerokie, toteż zostałam podprowadzona do stanowisk od drugiej strony. Zapytałam, czy najpierw mogę zważyć rzeczy, zanim przystąpię do formalności. Dostałam zgodę i kiedy na wadze wyświetliło się 24,7 kg, to spojrzałam na panią i zapytałam, czy przejdzie. Ona na to, żebym przerzuciła coś do bagażu podręcznego, ja na to, że już wypchany po brzegi, a ona, że mi przyniesie dodatkową torebkę, ja: to tak wolno?, ona: tak, ja: super! W międzyczasie poproszono mnie już do stanowiska i zanim pani przyniosła torbę, to druga pani, wydająca mi kartę pokładową, machnęła ręką i powiedziała, że nie trzeba. Cóż za spektakularny sukces pakowniczy! A torbę z Cathay Pacific i tak dostałam! Podwójny sukces! A jeszcze mi pani wyznaczyła wcześniejszy lot, skoro już jestem na lotnisku! Potrójny sukces! I jeszcze poobklejała Szatana, że jest delikatny chłopak! Poczwórny sukces! Dobra… koniec tych sukcesów :D
Przeszłam przez kontrolę, kupiłam ostatnią pamiątkę, zapomniałam o kupieniu ciastek ananasowych, wypiłam kawę, rzuciłam okiem na wystawę Taiwan Excellence i w drogę.
Lotnisko Taoyuan, jeszcze przed bramkami
Pojazd tajwańskiej firmy AEON, wyróżnionej odznaczeniem Taiwan Excellence
Tajwańskie rowery
Tajwańska sztuka papierowa - w ramach wystawy Taiwan Excellence
e-biblioteka na lotnisku

Do widzenia, Tajwanie!
I oto jestem w Hong Kongu, to już mój szósty raz na tym lotnisku, a dalej mnie zaskakuje, jak drogie jest w porównaniu do Taipei. Popijam więc herbatę z McDonalda i czekam na lot do Mediolanu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz