To by było na tyle, wstałam rano i dopiero po chwili
uświadomiłam sobie, że to już ostatnie wstawanie na drugiej sekcji ulicy
Nanchang, alejce 9, budynek nr 4, mieszkanie nr 52. Wzięłam szybko prysznic,
wrzuciłam pościele do prania (bo przecież brudnych nie będę dawać), zeszłam na
dół na pierwszą turę podrzucania małych śmieci do miejskich koszów na śmieci
(mają małe otwory, nie można wrzucić dużo na raz), po czym skontaktowałam się z
Kasią, która wybierała się do mnie z wizytą pożegnalną a także mającą na celu
przekazanie majątku. Ku mojej uciesze wzięła wszystko, co dla niej
przygotowałam, a nawet zabrała materac (którego nie śmiałam jej proponować, bo
nie miałam pojęcia, jak się z tym zabierze). Później zeszłyśmy z siatami na
herbatę do Dante, posiedziałyśmy chwilę, a następnie przyszedł czas by łapać
taksówkę i ładować Kasię z rzeczami do środka. Ja się też zabrałam, bo było to
po drodze na pocztę. Tak, tak, jeszcze jedna paczka.
Wysyłanie poszło bardzo sprawnie, a gdy wypisywałam
formularz, to przydybała mnie Queena przechodząca obok, więc razem mogłyśmy
pójść do hinduskiej restauracji, gdzie umówiliśmy się ze znajomymi na lunch.
Przyszła spora reprezentacja, jak na to, że wielu znajomych już wyjechało.
Wcisnęłam im ciastka ananasowe, których już niestety nie dałam rady zabrać, a
także zaopatrzyłam ich w polskie monety, co by na bułkę mieli.
Zaraz po obiedzie zrobiłam szybką, acz bardzo udaną wyprawę
na Ximending celem zakupienia wanny. Tak, wanny :D – eleganckiej, ceramicznej i
tańszej niż mi powiedziano ostatnim razem (wtajemniczona wie o co chodzi).
Później ostatnia przejażdżka metrem i do mieszkania. Ledwo weszłam, a kierowca,
którego mi zamówiła Queena powiedział, że już czeka na dole, ale żebym się nie
spieszyła, bo jeszcze nie ma 16 (a wtedy się umówiliśmy). Jednak tak czy tak
podziałało to na mnie dość energetyzująco, szybko zebrałam rzeczy, spakowałam
ostatnie śmieci (postąpiłam niezbyt ładnie, zostawiając śmieci do recyclingu i
kaloszki przy drzwiach, ale inne śmieci wzięłam ze sobą na lotnisko :D),
złapałam guzheng w łapy i na dół. Wyjrzałam za drzwi i nie dostrzegłam, żadnego
kierowcy w taksówce (stała naprzeciwko domu, ale widziałam ją już dużo
wcześniej), weszłam więc jeszcze raz do góry, by złapać telefon i wziąć
walizkę. Jak znowu zeszłam, to okazało się, że pan kierowca kręcił się obok,
ale jego samochód to niczym nie wyróżniający się sedan, a nie taksówka.
Podjechał pod same drzwi i zaczął ładować rzeczy, a ja pobiegłam już po raz
ostatni do góry, by zabrać bagaż podręczny.
Ruszamy! Kierowca, by uniknąć korków, wybrał drogę wzdłuż
morza, na którą ludzie się kierują przy bardzo dużym ruchu w stronę lotniska.
Zrobił mi tym bardzo miły prezent, bo miałam jeszcze szansę podziwiać piękną
przyrodę Tajwanu. Na lotnisko dojechaliśmy dość szybko, kierowca zaczekał, aż
znajdę sobie wózek, pomógł mi załadować wszystkie rzeczy i tyle go widziałam.
Pierwsze co zrobiłam na lotnisku, to szybka próba odciążenia walizki –
wiedziałam, że jest za ciężka, a w mojej torebce jeszcze coś się zmieściło. Gdy
uznałam, że już można ryzykować, pojechałam z Szatanem (guzhengiem) i walizką
do check-in’u. Panie od razu zapytały, czy wykupiłam miejsce dla Szatana, a ja
na to, że Szatan nie musi siedzieć, bo ma swój kokon (dobra, wcale tak nie powiedziałam).
W każdym razie ponieważ moje pudło z guzhengiem było za szerokie, toteż
zostałam podprowadzona do stanowisk od drugiej strony. Zapytałam, czy najpierw
mogę zważyć rzeczy, zanim przystąpię do formalności. Dostałam zgodę i kiedy na
wadze wyświetliło się 24,7 kg, to spojrzałam na panią i zapytałam, czy
przejdzie. Ona na to, żebym przerzuciła coś do bagażu podręcznego, ja na to, że
już wypchany po brzegi, a ona, że mi przyniesie dodatkową torebkę, ja: to tak
wolno?, ona: tak, ja: super! W międzyczasie poproszono mnie już do stanowiska i
zanim pani przyniosła torbę, to druga pani, wydająca mi kartę pokładową, machnęła
ręką i powiedziała, że nie trzeba. Cóż za spektakularny sukces pakowniczy! A
torbę z Cathay Pacific i tak dostałam! Podwójny sukces! A jeszcze mi pani
wyznaczyła wcześniejszy lot, skoro już jestem na lotnisku! Potrójny sukces! I
jeszcze poobklejała Szatana, że jest delikatny chłopak! Poczwórny sukces! Dobra…
koniec tych sukcesów :D
I oto jestem w Hong Kongu, to już mój szósty raz na tym
lotnisku, a dalej mnie zaskakuje, jak drogie jest w porównaniu do Taipei.
Popijam więc herbatę z McDonalda i czekam na lot do Mediolanu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz