niedziela, 21 lipca 2013

Rowerem przez Chiayi

Na ostatni dzień wyprawy poza Tajpej zaplanowaliśmy sobie wycieczkę rowerową. Nie do końca jednak wiedzieliśmy gdzie. Pomysły mieliśmy różne, a to gdzieś w okolice Fabryki Cukru Suantou 蒜頭糖廠 (wg ulotki była tam całkiem widokowa trasa), a to gdzieś bliżej Tajpej - tzn. podjechać pociągiem na północ i wypożyczyć rowery w okolicy. Jednakże zakładając, że nie chcemy wrócić zbyt późno do Tajpej, a przedostanie się do innego miejsca zajmie nam trochę czasu i wcale nie wiemy, co zastaniemy na miejscu, zdecydowaliśmy, że pójdziemy do salonu GIANTA i tam zapytamy, czy są jakieś trasy, które jako punkt startowy przyjmują tenże salon. Może jeszcze pamiętacie, że nie mieliśmy szczęścia z tym salonem poprzednim razem. Tym razem też nam sprawił niespodziankę i okazał się być jeszcze nieczynny kiedy tam dotarliśmy o 9:30. Tyle dobrze, że musieliśmy czekać tylko pół godziny na otwarcie, a ponieważ nie jedliśmy jeszcze śniadania, to ten czas przeznaczyliśmy na napełnienie żołądków w pobliskiej piekarnio-kawiarni (byliśmy w szoku nie dostrzegając żadnego sklepu śniadaniowego).
No i w końcu, po godzinie 10, gdy stanęliśmy przed szklanymi drzwiami salonu GIANTA, to one same z siebie się otworzyły! Cud. Obsługa sklepu nie zareagowała zbyt entuzjastycznie na pytanie o ścieżki rowerowe w okolicy (przez entuzjastycznie mam na myśli wyciągnięcie z rękawa mapki i przedstawienie miliona możliwości), gdziekolwiek by nie jechać, najpierw trzeba się było przebić przez miasto. Jednak, ponieważ już dość się naczekaliśmy na otwarcie salonu, uznaliśmy, że nie będziemy kombinować i podejmiemy podróż przez miasto.
Wypożyczyliśmy zatem trzy białe leciutkie GIANTY i wyruszyliśmy w trasę w stronę Jeziora Orchidei 蘭潭 Muszę niestety powiedzieć, że jazda przez miasto nie należała do przyjemnych. W Chiayi nie tylko nie ma ścieżek rowerowych, ale też chodniki nie nadają się do jeżdżenia (w Tajpej jest to zazwyczaj możliwe). Na szczęście, gdy już dotarliśmy do jeziora, to trasa była przyjemniejsza. Chociaż i tu muszę ponarzekać, gdyż jezioro w dużej części było ledwo widoczne zza ogrodzenia, a jakoś sobie wyobrażałam, że będziemy cały czas mieć piękny widok na jego wody. Później było lepiej.
W bocznej uliczce Chiayi (stary dom w stylu japońskim w tle)
Jeśli chodzi o jakieś informacje dotyczące jeziora, to dawniej było zwane Hongmao Pi 紅毛埤, co można przetłumaczyć jako Grobla Czerwonowłosych. Określenie czerwonowłosi dotyczy Holendrów, którzy przebywając na tych terenach w czasach dynastii Ming, zbudowali tamę do nawadniania pól wioski Wangtian 王田, należącej do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Za dynastii Qing w wyniku zaniedbań i jezioro niemal zniknęło z mapy, ale później Japończycy odbudowali groblę i dzięki temu można dzisiaj sobie urządzać wycieczki wokół Lantan. Jezioro ma powierzchnię ok. 2km2 i należy do jednych z miejsc, które warto odwiedzić wieczorem (ale my byliśmy za dnia).
Jezioro Lantan
To zapewne ta holenderska grobla
Taki oto pawilon nad jeziorem Lantan
Rumaki
Duży pająk
 Trasa wokół jeziora i okolic miała zająć ok. 12 km, co nie było satysfakcjonujące dla niektórych uczestników wycieczki (Duncan jest rowerowym maniakiem), więc chcieliśmy ją sobie wydłużyć i przy okazji pobłądziliśmy. Nasze błądzenie niby było celowe, tzn. odbijaliśmy w różne uliczki, ale jednak nie do końca chcieliśmy błądzić cały czas po mieście, które, jak wspomniałam, nie jest zbyt przyjemne do jazdy na rowerze. Ku naszej radości udało nam się w końcu dotrzeć do bardziej wiejskich terenów, dojechaliśmy nawet do tamy Renyitan 仁義潭 i do autostrady nr 3, pod którą nam się udało elegancko przejechać ryzykując stromą ścieżkę typu na zbity pysk (przez obfitą roślinność nie było widać dokąd prowadzi). Pogubiliśmy się jeszcze na terenie kampusu Państwowego Uniwersytetu Chiayi 國立嘉義大學, a później już bez większych problemów wróciliśmy do salonu GIANTA. Ostatecznie wycieczka była bardzo udana, a przy okazji uświadomiła mi, że tajwańskie rowerowanie nie zawsze jest beztroskie i "po płaskim" (do tego mnie przyzwyczaiło Tajpej), a czasem można spotkać pagórki jak w Katowicach i wtedy okazuje się, że kondycja jest tak samo kiepska jak w czasie przejażdżek po hałdach.
Pomnik nad tamą Renyitan
Tama Renyitan
 Po wysiłku przyszedł czas na nagrodę, czyli delektowanie się napojami wszelkiej maści mającymi mango za główny składnik. Pycha! Zgodnie uznaliśmy, że możemy polecać przyjazd do Chiayi dla małej pijalni soków, którą znaleźliśmy.
Jeszcze tylko odebrać nasze bagaże z hostelu i można wracać do Tajpej. Taaa..., można, jak się dostanie bilet. Nie chcieliśmy jechać autobusem, gdyż niedziela po południu to nie jest najlepszy czas na podróże po głównych drogach, ale okazało się, że nie ma już miejsc siedzących w pociągu, który jedzie niewiele krócej od autobusu, a jest prawie 2 razy droższy. W związku z tym lepiej było spędzić więcej czasu w autobusie, ale przynajmniej mieć miejsce siedzące i to za niższą cenę. Jednak na autobus też nie było miejsc. Pani w kasie stwierdziła, że możemy kupić bilety i poczekać, bo autobusy odjeżdżają co 15 minut. Nie do końca zrozumieliśmy, co taka informacja oznacza - na co mamy czekać, skoro nie ma miejsc, a na stojąco nie można jechać. Okazało się, że zdarzają się wolne miejsca (tzn. wiele osób kupuje zawczasu bilet, a potem nie korzysta z usługi, lub jedzie wcześniej), więc wystarczy ustawić się w kolejce rezerwowej dla osób bez miejscówki i do pół godziny powinno nam się udać wsiąść. Przystaliśmy na taką propozycję i chyba nasze skonsternowane miny spowodowały, że pani wykonała magiczny telefon do tajemniczej osoby i po zamienieniu kilku zdań dotyczących trzech obcokrajowców (to chyba my) wręczyła nam trzy bilety z miejscówkami na autobus o 16, a była 15:40. To oznaczało, że już nie jesteśmy rezerwowi. Nie, teraz należymy do oficjalnego składu autobusu o 16. Pani na pożegnanie poinformowała nas, że jak chcemy to i tak możemy stanąć w kolejce rezerwowej, to może się załapiemy na wcześniejszy autobus. Tak zrobiliśmy, bo co nam szkodzi. No i się udało, odjechaliśmy o 15 minut wcześniej, czyli o 15:45. Podróż wcale nie trwała tak długo, jak się spodziewaliśmy, bo 4 godziny zamiast 3,5. A do tego mieliśmy ekrany z grami i książki w plecakach, więc czas szybko zleciał.
Jeszcze tylko kolacja na dworcu i można się rozejść.
Nie zrobiłam dużo zdjęć, bo byłam zajęta wjeżdżaniem pod górkę na rowerze:D (często robię zdjęcia w czasie jazdy, ale to trudne do wykonania gdy człowiek walczy, żeby się nie skulać, a zatrzymanie się grozi niemożnością ponownego ruszenia)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz